– Pomyślałeś o wszystkim? – Nachmurzyła się, choć wobec wszystkiego, co się stało tego wieczoru, ta drobna klęska nie miała żadnego znaczenia.

– Nie, nie o wszystkim. – Uśmiechnął się. – Ale o tym tak. Patrzyłem przecież na ciebie przez siedem lat. Jak mógłbym nie zgadnąć?

Wzruszyła ramionami.

– W jaki sposób zamierzasz to zrobić? Jak sprzęgniesz mnie z demonem?

Wydało się jej, że pytanie sprawiło mu przykrość. Może nawet teraz nie chciał się podzielić z nią sekretami tajemnej wiedzy czarodziejów.

– Podobnie jak ty chciałaś mnie zabić. Włożysz płaszcz. Tyle, że nie zginiesz.

Zadrżała mimowolnie. Była w tym jakaś przewrotna, przerażająca sprawiedliwość.

– Czy będzie bolało?

Starała się, by nie wyczuł w pytaniu strachu. Ale oczywiście się jej nie udało.

– Arachne, to nie jest tak – odparł ze znużeniem Severo – że wieczorami idę do katowni i sycę się krzykami torturowanych. Nie zadaję bólu bez potrzeby. Niewiele poczujesz. Nałożysz płaszcz, a potem… Potem odpłyniesz.

– Umrę – sprostowała sucho. – Potem mnie zabijesz.

– Jeśli tak wolisz to nazwać. Nie chcę się teraz z tobą spierać.

– Nigdy więcej nie będziesz miał okazji. Kiedy włożę płaszcz i stanę się demonem, będę cię już tylko kochać. Przez całą wieczność.

Zmarszczył brwi.

– Nie uda ci się mnie w ten sposób zranić, Arachne. Nie warto próbować. Ostatecznie przyszłaś tu, aby mnie zabić. Słabość nie jest niczym prócz słabości.

– Nikt mnie nawet nie pocałował – powiedziała nagle ze zdumieniem.

Severo nie zrozumiał.

Przypomnieli się jej wszyscy chłopcy z Vicolo delle Tessitrici, którzy oglądali się za nią, kiedy była młodą, radosną dziewczyną, jeszcze przed śmiercią Yanniego. Syn Crescenza strzecharza, który zaprosił ją na tańce więcej niż osiem lat temu i zginął gdzieś daleko od Brionii.

– Żaden mężczyzna – dodała, bardziej do siebie niż do maga. – Nigdy.

– A lichwiarz?

– Nie zależało mu na moich pocałunkach – odparła tak obojętnie, jak tylko umiała. – Myślałam wtedy, że mści się na mnie. A teraz nie jestem pewna. Być może mścił się na tobie. I zdaje mi się, że powinnam być mu wdzięczna. Ale mnie nie pocałował.

Był zdumiony. Dopiero teraz udało jej się go zaskoczyć. Podeszła bliżej.

– Nie mam sztyletu – wyszeptała. – Możesz sprawdzić.

– Wiem – powiedział i bardzo ostrożnie dotknął jej warg.

Przyciągnęła go bliżej, objęła z całej siły, aż poczuła obok spokojne, równie bicie jego serca. Zamknęła oczy. Wokół niej znów wirowała muzyka, ta sama rozkołysana, powolna melodia, którą grano, kiedy mag poprosił ją do tańca.

Za plecami Severa, ponad dachem cytadeli, zaczęły się rozpryskiwać ogniste fajerwerki. Zabawa w ogrodach Palazzo Ducale dobiegała kresu.

– Dlaczego? – spytał chrapliwie mag, odsuwając ją na wyciągnięcie ramienia.

Jego oczy wydawały się całkiem czarne.

– Żebyś podczas tych wszystkich lat, kiedy będziesz całował demona, pamiętał, kim byłam naprawdę.

Jego twarz zmieniła się na moment.

– Teraz włożę płaszcz – dodała, aby go uprzedzić, cokolwiek zamierzał powiedzieć. – Czy pozwolisz, abym zrobiła to sama? Zostawisz mnie na moment?

– Tak – zgodził się po chwili. – W mojej komnacie.

Pozwoliła zaprowadzić się na powrót do sypialni maga, gdzie czekało na nią siedem płaszczy.

– Zapieczętuję drzwi – przestrzegł ją. – Nie wymkniesz się.

Na progu obejrzał się jeszcze.

– Żałuję, Arachne. Naprawdę.

– Wiem.

Kiedy wyszedł, usiadła na łóżku i patrzyła na siedem płaszczy, które przez nieprzeliczone godziny pokrywała haftem. Siedem lat jej życia. Siedem demonów.

Jedna śmierć.

Wreszcie podniosła się z westchnieniem, bo wiedziała, że Severo nie będzie czekał w nieskończoność. Ale pomylił się w jednej rzeczy.

Drzwi były zamknięte magiczną pieczęcią i być może zastawił jeszcze wiele innych pułapek, bo przecież patrzył na nią przez siedem lat i znał ją bardzo dobrze, a jednak znalazła sposób, aby przed nim uciec. Podeszła do komina i skoczyła prosto w płomienie. Lecz ogień także był demonem.

Jej cień

Strumień Czasu, niestrudzony, zagarnia wszystko, co się zrodziło w podksiężycowym świecie, i unosi w nieprzenikniona ciemność zarówno czyny bez znaczenia, jak i rzeczy wielkiej wagi, warte uwiecznienia; jak napisano w świętych księgach: „przywodzi na światło to, co było zakryte, i odbiera nam to, co było widziane". Wszakże wiedza Historii jest nieprzemożoną zaporą przeciwko strumieniowi czasu; ona to ogranicza ów niezmordowany potop i w ciasny uścisk chwyta wszystko, czego może dosięgnąć, a co unosi się na powierzchni, i nie pozwala, aby osunęło się w otchłań Zapomnienia.

Ja, Luana, córka Senna, który panował nad Brionią i Adalgisy z rodu książąt Orvieto, zrodzona i wychowana w l'Azzurro, zdając sobie sprawę z niszczycielskich skutków Czasu, zapragnęłam poprzez moje pisma zdać sprawę z czynów moich przodków, które nie powinny zostać litościwie skazane na Zapomnienie ani uniesione przez strumień Czasu do oceanu Niepamięci, lecz po kres dni służyć za przestrogę i napomnienie. Zamierzam przypomnieć wszystko, co się tyczy ich wyniesienia, i rozliczne plagi, które spadły na Półwysep za przyczyną ich panowania, nade wszystko zaś ich upadek i zniszczenie miasta, które niegdyś było źrenicą w oku świata… *

* [W tekście sparafrazowano fragment Aleksjady Anny Komneny.]

Skryba raz jeszcze zmierzył wzrokiem swe dzieło i, zadowolony, odłożył pióro, po czym obejrzał się na opatkę. Staruszka drzemała, pochrapując lekko, z kącika ust ściekała jej ślina. Ostatnio zasypiała bardzo często, a wybudzona znienacka, nie rozpoznawała ludzi wokół i z lękiem przyzywała zmarłych przed półwieczem: ojca, matkę, piastunów, a także, ku zdumieniu i odrazie mnichów, swego narzeczonego, ostatniego z Principi dell'Arazzo. Czasami zaś wśród innych pojawiało się jeszcze jedno imię – Arachne, małżonki Severa, która dała początek przeklętemu rodowi władców Brionii i którą powszechnie oskarżano o konszachty z demonami. Staruszka wzywała ją pośrodku nocy, lecz ocknąwszy się, nie umiała bądź nie chciała wytłumaczyć, po co. Gdy ją o to pytano, wodziła tylko oczami po twarzach mnichów, bezradna, strwożona jak dziecko skarcone przez ukochanego nauczyciela, i kurczowo zaciskała palce na wielkiej perle, symbolu Najwyższego, którą zawsze nosiła zawieszoną u sukni na łańcuszku.

W końcu dali jej spokój. Gdyby pozostało jej więcej czasu, spróbowaliby rozwikłać i tę tajemnicę. Jednak mogła umrzeć lada dzień, nie chciano, więc, aby mroczne sprawy czarodziejów rzucały cień na konanie największej świętej Półwyspu, jak ją coraz częściej nazywano. Być może przed śmiercią jej umysł zabłąkał się bezpowrotnie w tamte okrutne czasy, kiedy jako dziewczynka była świadkiem ostatecznego upadku Brionii. A może, jak wierzyli bracia z górzystej północy, tuż przed zgonem jej oczy spoglądały już w inną krainę, daleką od podksiężycowego świata.

Staruszka zachrapała donośniej i mnich skrzywił się niechętnie. Powiadano, że uchodziła za największą piękność swoich czasów, lecz skryba uważał podobne przechwałki za bluźnierstwo. Zresztą z urody ksieni nie pozostał ani ślad. Jej twarz zapadła się i pokryła sinymi wybroczynami, grzbiet przygiął się do ziemi, palce poskręcał artretyzm, ślad po latach spędzonych w wilgotnych, mrocznych ruinach katedry Brionii. Worek łajna, pomyślał mnich, z odrazą mierząc ją wzrokiem, worek, obciągnięty skórą niegdyś gładką, a teraz pomarszczoną i spękaną, ale jednako obmierzły.

Zaledwie przed kilkoma tygodniami przybył do opactwa. Z początku nieco oszałamiało go olbrzymie, milczące rumowisko miasta, sterczące w niebo ułomki białych kolumn, resztki cyklopowych murów, wypalona skorupa cytadeli. Wszędzie też dostrzegał pozostałości zakazanej magii – w kamiennych rzygaczach, które naśladowały kształtem wypędzone gargulce, w jaśniejszym płacie na wrotach, który był śladem po zerwanej kołatce z salamandrą, w znaku Testa di Cavallo, wyskrobanym ukradkiem w klasztornej bramie. Nawet w oszałamiającej woni białych róż, ulubionych kwiatów opatki, jej własną ręką zasadzonych w klasztornym rosarium, szczepionych i pielęgnowanych ze starannością, która powinna być zastrzeżona jedynie dla zbożnych dzieł. Spoglądał na błękitne filigrany, którymi zdobiono księgi w skryptorium, na odkryte głowy wieśniaczek, kiedy o poranku czerpały wodę ze studni, wreszcie na osmolone mury starej katedry, u której zbudowano klasztor. I z każdym dniem jaśniej pojmował, że na tej zatrutej glebie nie wyrośnie nic dobrego, bo każde święte dzieło zostanie tutaj wypaczone i zatrute magią. Gdyby zależało to od niego, zrównałby opactwo z ziemią, a resztki posypał popiołem i solą. Jednak posłano go, aby spisał żywot Luany, opatki Brionii, więc musiał tu tkwić, póki starucha nie sczeźnie.