Srebrne i złote salamandry otoczyły ich i wirowały nad nimi jak rój ogników, a nieboskłon był pełen gwiazd. Coś rozplotło jej włosy – magia albo jego palce – i otoczyły ich jak jedwabna przędza, jak babie lato, kryjąc przed wzrokiem gapiów. I wydawało się jej, że te wszystkie straszne, samotne lata w warsztacie Despiny opadają z niej niczym zwiędłe, sczerniałe liście. Cała nienawiść, lęk i strach, spowijające ją od śmierci brata, podniosły się na chwilę i niczym dym zniknęły na nocnym niebie. To było jak sen. Jak nagłe zaćmienie serca. Po prostu nie pozostało nic prócz tańca i ramion Severa, które otaczały ją ciasno i unosiły nad ziemią.

Potem melodia znikła gwałtownie. Jak ucięta nożem.

Zakręciło się jej w głowie. Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby mag jej nie podtrzymał. Znów usłyszała spokojne, równe bicie jego serca. Taniec się skończył, ale on wciąż stał naprzeciw niej, jakby na coś czekał. Nagle Arachne rozpaczliwie zapragnęła, żeby nigdy nie było tych siedmiu lat i siedmiu płaszczy, utkanych, by go zabić. Aby nigdy nie odnalazła kodeksu i nie poznała toru lotu demona, który był jego śmiercią. Ale melodia dobiegła końca i znów pamiętała. Pamiętała o wszystkim.

Cofnęła się o krok i sięgnęła pod suknię, gdzie na piersi miała ukryte zaklęcie, przywołujące sirocco. Wśród ciszy głuchej jak makiem zasiał wykrzyczała je magowi prosto w twarz.

Pociemniało. Iskry i salamandry zgasły, zdmuchnięte jej głosem. Z wysoka, sponad koron drzew i najwyższych wież cytadeli, dobiegł poszum. Zrazu nieznaczny, spotężniał i runął na nich z przeraźliwym wyciem. Cisnął Arachne o ziemię. Oczy miała pełne piasku i nie widziała, co się dzieje z Severem. A potem coś jeszcze na nią opadło. Ultramarynowy płaszcz maga, który zasłonił ją przed wichurą.

– Dosyć! – usłyszała nad sobą jego głos.

Zadymka uciszyła się bez śladu. Arachne odchyliła połę płaszcza. Wieże cytadeli wciąż trwały, nieporuszone, i żadne z drzew w ogrodzie Palazzo Ducale nie złamało się pod naporem zawiei. Nad nią zaś stał Severo, nadal z tym samym nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Wstań – powiedział, po czym zacisnął dłoń na jej przegubie. – Zdejmij maskę.

Usłuchała. Podniósł ją bez wysiłku i wciąż okrytą płaszczem przeprowadził przez tłum. Ludzie spoglądali na nich ze zgrozą, szepcząc coś pod nosem i potrząsając głowami. Nie próbowała się wyrywać.

Kiedy wartownicy, strzegący bram cytadeli, rozstąpili się przed nimi, Arachne wciąż ściskała w dłoni kartę z kodeksu. Zaklęcie nie podziałało. Może nigdy nie było prawdziwe, a może jedynie nie umiała zapanować nad demonem.

– Złamałaś rozkaz – rzekł Severo, kiedy znaleźli się wysoko, na otwartym tarasie ponad wewnętrznym ogrodem, dokąd nigdy nie wpuszczano gości.

– Dlaczego sądzisz, że możesz mi rozkazywać?

– Dobre pytanie – przyznał mag. – Ponieważ jestem księciem tego miasta i twoim władcą.

Natychmiast opanowała ją złość. Strząsnęła z ramion jego błękitny płaszcz.

– Nie jesteś moim władcą!

– Nawet, jeśli przypłynęłaś zza morza, Brionia należy do mnie i ja tu stanowię prawo.

– Brionia nigdy nie należała do ciebie! – wykrzyknęła, odgarniając z twarzy włosy.

– Wybudował ją mój ojciec i spoił własną krwią. Odziedziczyłem miasto zgodnie z jego wolą i nie bez walki. – Severo wciąż był spokojny. – Czyżbyś chciała przeczyć moim prawom?

– Nie masz żadnych praw. Twój ojciec zamordował prawowitego władcę i wydarł dziedzictwo synom Sirocco. Popełnił jednak błąd. Nie zdołał ich zabić.

– Skąd wiesz o synach Sirocco?

Roześmiała się z triumfem.

– Ponieważ pochodzę od najmłodszego z nich. Tego, który został uniesiony przez sirocco z Isola di Tutti Venti na wschód, na drugą stronę morza.

Severo długo się nie odzywał.

– To nieprawda – powiedział w końcu.

Jego głos był łagodny i niemal mu uwierzyła. Niemal. Zaraz jednak przypomniała sobie, kim jest.

– Nie widzisz moich oczu? Są błękitne jak niebo i pełne magii. Płynie we mnie krew magów.

Severo potrząsnął głową.

– To się czasami zdarza. Bez powodu. Niektóre dzieci rodzą się z oczami błękitnymi jak niebo. Lecz nie ma w tym żadnej magii, jedynie zwykły traf.

– Moja matka powiedziała mi, kim jestem.

– Skłamała. Zapewne miała powód. Być może zapragnęła dać ci coś, co sprawi, że nie będziesz jedynie dzieckiem wygnańców w obcym mieście. Ale uwierz, że nie płynie w tobie ani kropla krwi Sirocco.

Cofnęła się na sam skraj tarasu, oparła plecami o balustradę.

– Kłamiesz! – Dlaczego miałbym to robić?

– Żeby ukraść mi wszystko. Do cna. Odebrać mi nie tylko Brionię, ale nawet pamięć o moim dziedzictwie.

– Nigdy ci niczego nie zabrałem, Arachne. – Mag podszedł bliżej. Wyjął jej z dłoni zmiętą kartę i cisnął w dół. – Dlaczego mnie tak bardzo nienawidzisz?

Zamknęła powieki. Nie chciała, żeby widział, jak płacze.

– Zabiłeś mojego brata! – krzyknęła. Echo jej słów zawirowało ponad ciemnym ogrodem. – Zaciągnął się do wojska, a ty posłałeś go na południe, aby znalazł się z daleka od Brionii. Z daleka od nas. Potem go zabiłeś.

Gdzieś daleko, po drugiej stronie cytadeli, znów grała muzyka. Mieszczanie powrócili do zabawy.

– Przykro mi – powiedział cicho Severo. – Żołnierze umierają na wojnie. Nie mogę ochronić każdego z nich.

– Zabiłeś go – powtórzyła tępo. – Zabiłeś.

A potem wybuchła szlochem, który tłumiła przez te wszystkie lata. Nie spostrzegła, jak to się stało, że Severo był tuż przy niej. Ukryła twarz na jego piersi i płakała. Mag nie poruszył się. Objął ją i po prostu czekał cierpliwie.

– Co ze mną zrobisz? – spytała, wysuwając się z jego uścisku.

– Złamałaś coś więcej niż mój rozkaz. Aby mnie zabić, sięgnęłaś po zakazaną wiedzę. Nigdy nie zdołałabyś okiełznać demona, nawet gdybyś wytropiła go w jednej z ksiąg. Nie masz dość mocy ani dość wiedzy. Ale nauczyłaś się czytać, a za to jest dla kobiety jedna kara, starsza od nas obojga.

Śmierć, pomyślała Arachne. Kobieta, która nauczy się czytać, zostanie ukamienowana jak strega na placu przed świątynią. Gallinetta miała rację. Powinnam była użyć trucizny.

– Zabijesz mnie – rzekła.

– Taką naznaczono karę.

Miała niejasne wrażenie, że powinna coś zrobić. Rzucić się magowi do nóg i błagać o litość. Albo przeklinać go i złorzeczyć. I nie potrafiła.

A najdziwniejsze było, że nie czuła strachu. Dokądkolwiek zmierzała przez te siedem lat po śmieci brata i matki, dotarła do celu. Nic więcej od niej nie zależało. Była w tym jakaś otucha.

– Czy powiesz mi coś wcześniej?

– Pytaj.

– Kiedy się o mnie dowiedziałeś? Już wtedy, kiedy pierwszy raz spróbowałam ściągnąć demona?

Nie zawahał się ani odrobinę.

– Wcześniej. Lichwiarz wydał cię tej samej nocy, gdy przyszłaś do niego po księgę. Wyznaczono za podobne wieści nagrodę. Nie jesteś pierwszą kobietą, która usiłowała zgłębiać zakazaną wiedzę czarodziejów.

Uwierzyła mu. Nie pojmowała, dlaczego.

– Skoro wiedziałeś, czemu mnie wówczas nie zabiłeś?

– Byłem ciekaw. Dałem lichwiarzowi księgę, bezużyteczną, abyś przez przypadek nie wyrządziła krzywdy nikomu prócz siebie, i rozkazałem, by ci ją dał, jeśli powrócisz. I nie omyliłem się. Wróciłaś. Wtedy zrozumiałem.

– Co?

– Chodź ze mną. – Ujął ją za łokieć i poprowadził przez taras ku drzwiom.

Zgadła, że to jego komnata i zdumiała się jej surowością – nie było w niej nic, oprócz łóżka, pulpitu do czytania przy oknie i dwóch zwyczajnych skrzyń. Przy posłaniu stał ogarek pojedynczej świeczki. W wielkim kominie buzował ogień. A pod ścianami na drewnianych stojakach rozwieszono siedem płaszczy, które wyhaftowała.

– Więc to ty je kupowałeś – powiedziała cicho. – Powinnam była zgadnąć. Mam nadzieję, że przyniosły ci więcej radości niż mnie.

– Nigdy ich nie nosiłem. Czy wciąż nie wiesz, dlaczego?

Potrząsnęła głową.

– Prawie ci się udało, Arachne. Niemal mnie zabiłaś.