Zazwyczaj samotny kieliszek w pełnym ludzi pubie wcale mnie nie przygnębia. Samotność z wyboru to zupełnie co innego niż z konieczności. Różnica jest mniej więcej taka, jak między pustelnią a karcerem. A ciągle jeszcze byłem wystarczająco młody, żeby mieć wybór. Wokół mnie rozmawiano, flirtowano i zalewano piwem gorycz życia, a ja siedziałem w tym wszystkim milcząc, i tajałem. Mogłem chłonąć hałaśliwą radość życia, którą emanowali goście, wszystko jedno – udawaną czy nie, jak jakiś energetyczny wampir. A potem iść do domu.

A potem poszedłem do domu.

Kocham moje mieszkanie. Wynajmuję je od kilku lat i jestem przygotowany na to, że kiedy właściciele zdecydują się je sprzedać, zapożyczę się, coś ukradnę i kupię je. Jest jak stworzone dla mnie. Znajduje się na piętrze banalnej willi z lat siedemdziesiątych. Właściciele dobudowali je, kiedy ich syn zaczął dorastać. Chcieli, żeby mógł się usamodzielnić, a jednocześnie żeby nie wyprowadzał się zbyt daleko, dlatego urządzili mu nad garażem wygodne dwupokojowe mieszkanko, z osobnym, niekrępującym wejściem i własnymi schodami. Byli architektami, więc mieszkanie jest znacznie lepiej zaprojektowane niż jakiekolwiek zbudowane w owym czasie, w bloku czy gdziekolwiek. Ma sypialnię i salon, garderobę i schowek, ogromną łazienkę z wanną i kabiną prysznicową, niewielki taras z widokiem na ogród pełen krzaków i drzew owocowych, które kwitną na wiosnę. To azyl. Ideał.

Pod podłogą znajduje się garaż, więc mogę tańczyć czeczotkę w chodakach, albo skrzypieć łóżkiem, i nikomu to nie przeszkadza. A syn właścicieli – wyjechał w latach osiemdziesiątych do Niemiec i ożenił się tam, więc nic nie wskazuje na to, by potrzebował kiedykolwiek kawalerki nad garażem w domu swoich rodziców.

Niektórzy ludzie czują przykrość wchodząc do pustego mieszkania, niektórzy nie potrafią zjeść we własnym towarzystwie śniadania, a samotny wieczór przyprawia ich o depresję. Mnie nie. Zwłaszcza w czwartkowy wieczór. Słucham muzyki, oglądam telewizję, sklejam modele, czytam książki, gotuję. Brak innych ludzi w otoczeniu to brak zagrożeń. Nikt niczego ode mnie nie żąda, niczego nie oczekuje, nikt nie ma wobec mnie planów ani wymagań.

To nie jest zdrowe, ale nie mam najmniejszej ochoty na stały związek. Widziałem zbyt wiele w moim gabinecie. Zbyt wiele ofiar, więc nic dziwnego, że nie ciągnie mnie na pierwszą linię ognia. Być może istnieją szczęśliwe małżeństwa, wspierające się nawzajem, żyjące w doskonałym porozumieniu, tworzące trwałe koalicje na resztę życia, ale ja ich nie oglądam. Jestem jak lekarz polowy – nie widuję zwycięzców. Znoszą mi tylko rannych, prosto z pola bitwy. Zbyt wielu, zbyt młodych, zbyt niewinnych i zbyt boleśnie poharatanych. Być może taki lekarz słyszał coś o chwale i bohaterstwie, ale ogląda tylko ludzi wijących się z bólu, broczących krwią, płaczących, wrzeszczących i czepiających się rozpaczliwie odpływającego życia.

Ze mną jest podobnie. Widziałem dusze podziurawione słowami, których nie można było już cofnąć, popalone przez nielojalność, porozrywane tyranią, zmiażdżone nadmiarem obowiązków, zadławione nudą. Dziękuję. Jeżeli małżeństwo jest wojną, to ja jestem pacyfistą.

Może kiedyś zmienię zdanie. Na razie cieszę się wchodząc do pustego domu. Może kiedyś moja osobowość dojrzeje i wówczas wejdę w ten kierat. Jednak na razie, pozwólcie mi dołączyć do „stale rosnącej”, jak piszą w prasie, grupy mężczyzn unikających odpowiedzialności.

Przyjemność sprawia mi nawet stalowy trzask zamka, kiedy zamykam za sobą drzwi. Oznacza, że ludzkość razem ze swoimi żądaniami, pretensjami i żalami zostaje na zewnątrz.

Rozebrałem się, włączyłem telewizor w salonie, nastawiłem wodę, żeby zaparzyć herbaty. Moje życie składa się z drobnych rytuałów, które pewnego pięknego dnia zamienią się w dziwactwa. Bardzo lubię rozkoszować się codziennymi drobiazgami. Siedziałem w swojej otwartej kuchni, przy stole jadalnym, słuchałem szumu dobiegającego z elektrycznego czajnika, jednym okiem zerkałem w telewizor. Mgła za oknem nie wydawała mi się już upiorna, skoro nigdzie nie musiałem wychodzić, dzięki niej moja jasna kuchnia wydawała się jeszcze przytulniej sza.

Zapaliłem papierosa i wtedy dopiero to zauważyłem. Na kuchennej popielniczce brakowało kameleona.

To jest pamiątkowa, stara popielniczka po moim dziadku. Pamięta jeszcze czasy papierosów kupowanych na sztuki, z pustymi ustnikami, srebrnych papierośnic. Czasy, kiedy mężczyzna nigdy nie opuszczał domu bez kapelusza. Jest okrągła, mosiężna, wsparta na trzech zoomorficznych łapkach i ozdobiona na brzegu mosiężnym kameleonem naturalnej wielkości, z uniesioną przednią łapką i rozchylonym pyszczkiem. Pamiętałem tego kameleona jeszcze z dzieciństwa. Kiedy byłem mały, wydawał mi się tak realistyczny, iż byłem przekonany, że kiedy nie patrzę, porusza się, chodzi po brzegu popielniczki albo po stole i łapie muchy, wystrzeliwując długi mosiężny język. Usiłowałem go na tym przyłapać, ale nigdy mi się to nie udało.

Teraz jednak figurka znikła. Został tylko mosiężny, wgłębiony dysk na trzech jaszczurczych łapkach, a po kameleonie nie było najmniejszego śladu. Gapiłem się na popielniczkę kompletnie osłupiały, z papierosem przylepionym do wargi, a mój umysł pracował na najwyższych obrotach, produkując kolejne racjonalne wyjaśnienia. Kameleon odpadł ze starości. Odłamałem go przypadkiem i tego nie zauważyłem. Włamywacz pokonał furtkę i trzy szwedzkie atestowane zamki, by zakraść się do kuchni i pracowicie odpiłować mosiężną jaszczurkę od popielniczki, a następnie unieść ją w kieszeni, nie zwracając najmniejszej uwagi na jakiekolwiek inne dobra. Któryś z moich kumpli przypadkiem połamał popielniczkę, a następnie tchórzliwie ukrył figurkę, by uniknąć mojego srogiego gniewu. Padłem ofiarą żartu.

Każde z tych wyjaśnień z osobna nie było wiele warte, ale razem miały już dość wagi, by pomóc mi zachować wiarę w racjonalną strukturę świata.

Zalałem liście herbaciane wrzątkiem i ustawiłem imbryk na rozgrzanym, wyłączonym palniku na trzy minuty. Herbata nie powinna parzyć się dłużej, bo staje się zbyt cierpka.

Kiedy otworzyłem szafkę w poszukiwaniu brązowego cukru trzcinowego, usłyszałem stukanie. Był to ostry, wyraźny dźwięk, jakby ktoś wybijał nieregularny werbel na desce małym, zegarmistrzowskim młoteczkiem. Czasami takie dźwięki wydają rury albo po prostu sąsiedzi.

Napiłem się herbaty, patrząc za okno i czując nieokreślony niepokój.

A potem znalazłem mojego kameleona. Stał na bambusowym uchwycie imbryka do herbaty, z uniesioną przednią łapką. Więc jednak to kawał, pomyślałem, choć przed chwilą przecież miałem ten imbryk w ręku i z pewnością nie było na nim niczego. A jednak ktoś musiał go zamocować na imbryku. Poczułem dreszcz wzdłuż kręgosłupa i przez ciemię. A wtedy jego oko, wyglądające jak karbowany stożek, poruszyło się. Skamieniałem. Kameleon powoli, jakby ostrożnie, opuścił łapkę, a potem zaczął się kiwać do przodu i do tyłu mechanicznym, zegarowym ruchem. Uniosłem się z krzesła z łomocącym sercem, a wtedy jaszczurka ruszyła po uchwycie, następnie stukając donośnie metalowymi łapkami przemierzyła kuchenkę i z niebywałą szybkością wspięła się po szafkach na górę, poczym znikła. Tylko cienki, lśniący mosiądzem ogonek prześlizgnął się po laminowanych, szarozielonych drzwiczkach.

Opadłem na krzesło z walącym jak młot parowy sercem, usiłując sobie wmówić, że to jednak żart. Nie wiem, dlaczego tak się czepiamy przekonania, że ktoś robi sobie z nas żarty.

A z drugiej strony, czy dla psychologa może być większy koszmar niż własne szaleństwo? Powiedzmy, że ktoś chciałby mnie doprowadzić do obłędu. Najpierw podmienił popielniczki, albo odpiłował zwierzątko. A potem wypuścił w mojej kuchni kameleona, zabarwionego na kolor mosiądzu. Kto? I po co miałby to robić, nie mówiąc już o tym, skąd wziąć taką jaszczurkę. Chyba że ma się sklep zoologiczny.

Myśl o tym, że po mojej kuchni biega żywy kameleon, przyniosła mi ulgę, ale jednocześnie oznaczało to, że ktoś myszkuje w moim domu, knuje spiski, śledzi i ma z pewnością nie najlepsze zamiary.