OPOWIEŚĆ TERAPEUTY

W czwartki wieczorem noszę w sobie całe zło świata. A przynajmniej tak czuję. Czwartkowego, zapłakanego wieczora wydaje się, że ciężar tego wszystkiego, co ludzie zostawiają w moim małym, sterylnym gabinecie, za chwilę zarwie podłogę. Pracuję od poniedziałku do czwartku, jakieś sześć godzin na dobę. Możecie pękać z zazdrości.

Kiedy wychodzę z kliniki, moja głowa przypomina betonową śmietniczkę. Ludzie wrzucają do niej swoje lęki, utracone marzenia, zawiedzione miłości, obsesje i niespełnione pragnienia. W czwartkowy wieczór jestem tego pełen. W poniedziałek jestem znakomitym terapeutą, z instynktem i w ogóle. Oferuję wsparcie, bezwarunkową akceptację i gotowe recepty. Na kilogramy. W czwartek o osiemnastej ostatni pacjent jest dla mnie wysłannikiem piekieł.

Gabinet w małej prywatnej klinice, gdzie pracuję, jest idealnie bezosobowy. Białe ściany, proste, nowoczesne biurko, lampka i fotel. Mógłby to być równie dobrze gabinet internisty albo laryngologa. Jedyną różnicę stanowi skórzany, dyrektorski fotel, na którym siadują moi pacjenci. U lekarza każą ci zwykle spocząć na składanym metalowym krzesełku, jak z wyposażenia przydrożnego baru. Tutaj jest obrotowy, wygodny fotel. Siada się na nim, żeby oczyścić skołataną duszę z całego cywilizacyjnego szlamu. To jest prywatna klinika. Jedna wizyta kosztuje co najmniej sto złotych. Mimo to pacjent, który wychodzi, zazwyczaj mija się w drzwiach gabinetu z następnym. Mam tylko kilka sekund na płynne przejście od nerwicy lękowej endogennej do depresji, albo od nerwicowej oziębłości seksualnej do ostrej agorafobii. W zasadzie terapeuta po sześciu godzinach czegoś takiego nie nadaje się już do niczego. Równie dobrze można opowiedzieć swoją historię popiersiu Freuda. Przez pierwsze trzy dni system działa idealnie. W czwartek tracę odporność. Terapeuta musi być twardy – sprawy pacjentów muszą spływać z niego jak deszcz z łabędzia i zostawać za drzwiami gabinetu. Brzmi okrutnie, jednak to kwestia przetrwania. Terapeuta, który przestaje spać po nocach, nękany koszmarami swoich klientów, sam zmierza prosto w otchłań. Jednak pod koniec tygodnia tamy zaczynają przeciekać i wtedy moja osobowość po prostu się rozpada. Wtedy z najciemniejszych piekielnych czeluści wypełzają najcięższe przypadki i siadają na kanapach w poczekalni.

Był ostatnim pacjentem tego dnia.

Miałem już za sobą kompletnie nieudaną sesję z notorycznie zdradzaną trzydziestoletnią gospodynią domową (trzecia wizyta), której jedyna aktywność polegała na rozpaczliwym płaczu po wykrztuszeniu kilku oskarżeń pod adresem małżonka. Nic nie pomogło – brak kontaktu.

Potem był pałający do mnie żywiołową nienawiścią, zamknięty w sobie, pięćdziesięcioczteroletni inżynier z ostrą hipochondrią na tle lęku przed śmiercią, który nie wierzył w terapię oraz psychologię i pragnął to udowodnić. Przychodził, ponieważ przysłała go znękana rodzina, a on chciał im wykazać, że marnują pieniądze.

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, poprosiłem sekretarkę o pięć minut przerwy, modląc się, żeby powiedziała coś w rodzaju: „Panie doktorze, ale ten pan na osiemnastą nie przyszedł”. Uparcie tytułowała mnie doktorem – taka medyczna maniera.

Posiedziałbym wtedy przez pół godziny, odzyskując powoli kontakt ze światem i chęć do życia. A potem poszedłbym do domu i stracił przytomność.

Moje modlitwy nie zostały wysłuchane, ale rzekomy lekarski autorytet dał mi pięć minut. Zrobiłem w notesie kilka notatek dotyczących poprzedniego pacjenta. Niewiele, bo tego dnia nie było z niego pożytku. W takim notesie znajdują się efekty działania rozmaitych słownych potrzasków, jakimi terapeuta może wydobyć z człowieka ukryte w nieświadomości motywy i informacje. Pod koniec tygodnia jednak najwięcej tam jest bezmyślnych bazgrołów i obrazków na marginesach.

Potem otworzyłem okno i ku zgorszeniu całego świata wypaliłem papierosa. Uważam, że to lepiej, niż gdybym zażył xanax, a działa szybciej. Skoncentrowałem się na „tu i teraz”, żeby pozbyć się nieokreślonych i urojonych problemów, a potem spróbowałem pomyśleć o sobie z życzliwością. Nie udało się. Czułem ogólny niesmak. Chodzi o to, że po kilku dniach pracy sam przestaję wierzyć w psychologię. Wydaje mi się, że gdybym mógł poprawić los moich nieszczęsnych pacjentów – wycofać ich z wyścigu szczurów, umożliwić wyprowadzenie się z domu rodziców, albo usunąć finansowe uzależnienie od teściów, nastąpiłoby cudowne ozdrowienie. Trzymali ręce w płomieniu, a ja uczyłem ich usuwać ból mocą umysłu, zamiast po prostu zgasić ogień. Norma cywilizacyjna uczy, że zdrowy człowiek ma uśmiech na twarzy, nawet gdy jego palce płoną. Niestety, żeby naprawdę leczyć ból duszy, trzeba być Bogiem.

W biurku trzymałem aerozol, który według napisu na etykietce niwelował zapach tytoniu. Może i tak, ale pozostawiał w powietrzu syntetyczny zapach mydlarni.

Postawiłem na blacie biurka nowe pudełko ligninowych chusteczek. To jest produkt pierwszej potrzeby w gabinecie psychologa. Prędzej czy później pacjenci stają twarzą w twarz ze swoją obnażoną osobowością, a wtedy zaczynają płakać. Wszyscy. A to jest takie szczególne miejsce, gdzie można. Tutaj wraca się do najgorszych momentów dzieciństwa i dotkliwie poznaje własne ograniczenia.

Nalałem wody mineralnej do plastykowego, jednorazowego kubka. Podczas stresu zasycha w gardle.

Moje biurko ma pod blatem wysuwaną półkę na klawiaturę komputera. Być może zresztą, w dzisiejszych czasach wszystkie biurka są w nią rutynowo wyposażane. Używam tej półki do dyskretnego robienia notatek tak, by klient nie miał wrażenia, że jest przesłuchiwany. Mogę na niej położyć dyktafon albo plik testów. Jednak nade wszystko trzymam tam zegarek. Mały, płaski, elektroniczny budzik przeznaczony dla turystów. Ludzie mówią rzeczy, które wydają im się jedyne w swoim rodzaju, bardzo intymne i doniosłe. Jedno nieostrożne spojrzenie na zegarek może zepsuć kontakt na długo.

Wszedł do gabinetu i przywitał się nieśmiało, a ja stłumiłem jęk na widok jego siwizny. Psycholog powinien być budzącym szacunek patriarchalnym starcem – stary Sigismund wyglądał doskonale. Tymczasem ja mam tak zwaną chłopięcą urodę. Nie jestem takim znowu nastolatkiem, ale wyglądam raczej niestaro, i większość klientów po czterdziestce już w pierwszej chwili reaguje protekcjonalną niechęcią: „Taki młody?”

Czterdziestopięcioletni urzędnik mógł niczego nie doświadczyć poza swoim biurem, przeciętną żoną i telewizją, ale nigdy nie uwierzy w młodego terapeutę. Zawsze jest reakcja typu: „Co taki gówniarz może wiedzieć o życiu?” Tak jakby chirurg musiał odnieść wszystkie możliwe rany, żeby samemu operować. Albo jakby ich monotonne i banalne kompromisy były jakieś wyjątkowe.

Mój pacjent wyglądał dobrodusznie, trochę jak święty Mikołaj z krótko przystrzyżoną brodą. Być może zresztą nie był wcale stary, tylko przedwcześnie posiwiał. Było w nim coś konserwatywnego, w dobrym, mieszczańskim stylu. Szara sportowa marynarka z tweedu i bardzo eleganckie okulary z cienkich złotych drutów miały w sobie coś angielskiego. Doktor Doolittle. Wydawał się niezdolny do złości. To ja powinienem tak wyglądać.

Zaprosiłem go na fotel i zamknąłem drzwi. A potem usiadłem za biurkiem.

– Myślałem, że każe mi pan położyć się na kozetce – roześmiał się. Miał silny, zdecydowany głos.

– Freud kładł ludzi na kozetce, bo był nieśmiały i bał się kontaktu wzrokowego – wyjaśniłem i splotłem dłonie w geście, który wyrażał cierpliwość i uwagę. Był sympatyczny, więc z łatwością przybrałem serdeczny i uspokajający ton głosu. Początek zawsze jest dla nich nieprzyjemny. – Proszę powiedzieć, co pana dręczy.

– Trochę to trudno wyrazić jednym słowem. – Uśmiechnął się z zażenowaniem i zakołysał fotelem z lewa na prawo. Stopy w czarnych półbutach trzymał równo i porządnie jedną obok drugiej.

– Po prostu proszę mówić. Stopniowo dojdziemy do sedna.