Ruszył przed siebie, prosto przejściem pomiędzy ławkami, w ślad za Człowiekiem Ze Ściany, który dotarł już na środek nawy i cały czas potężniał, rósł i wypełniał się grozą. Zięba podniósł oczy na wypełniający frontową ścianę żywy, poruszający się witraż, przedstawiający płonących na stosie, wijących się ludzi w otoczeniu tłumu o twarzach rodem z Hieronymusa Boscha. Stwierdził, że może myśleć w miarę logicznie. Człowiek Ze Ściany, chełpiąc się potęgą – przesadził. Zamiast ostatecznie zastraszyć, pokazał, że musi negocjować. Był potężny: władał wydarzeniami losowymi, nowotworami, śmiercią i, przynajmniej częściowo, życiem po śmierci. Mógł zgnieść Ziębę jednym palcem jak komara – więc dlaczego tego nie robił? Po co były te wszystkie demonstracje, dziwne światy za ścianą, psychodeliczne katedry? Doprowadził go na samą krawędź śmierci, wystarczyło, żeby nie zrobił nic więcej. Genetyczny pożar trawiący bezlitośnie ciało Zięby dokonałby reszty. To wszystko mogło oznaczać tylko jedno: Człowiek Ze Ściany musiał się z Ziębą dogadać. Chciał Karty – ale nie mógł jej odebrać siłą. Nie mógł też, z jakiegoś powodu, pozwolić Ziębie umrzeć. Najwyraźniej nie rozwiązywało to problemu. A to z kolei oznaczało, że sytuacja nie była beznadziejna. Mógł się z tego jeszcze wywikłać, o ile zdoła zachować rozsądek i przytomność umysłu. Po prostu musiał zahandlować z diabłem. Jak ten chłopek z bajki, podsuwający Złemu stalowe kulki zamiast orzechów.

Tylko tyle. Oszukać potwora, który trzymał w ręku życie i śmierć. Który lepił po tamtej stronie światła katedry z wijących się i drgających w męczarniach, wychudłych jak szkielety ludzi. Dla zabawy. Albo z jakiegoś innego powodu. Spojrzał na kolumnę, która z bliska okazała się opleciona woskowożółtymi ciałami, na sklejone czymś szklistym twarze, ręce i ryflowane żebrami, gotycko zapadłe klatki piersiowe, drgające w rytm spazmatycznych oddechów, na błyskające rozpaczliwie wyblakłe oczy, które patrzyły na niego błagalnie; usłyszał wibrujący w cuchnącym powietrzu chóralny, bezgłośny jęk, niczym głos jakichś ultradźwiękowych organów.

Oszukać potwora. Teraz, stojąc przed nim twarzą w twarz, nie wierzył. Tego nie można dokonać. Można opowiadać teoretycznie, że da się zniszczyć czołg granatem albo butelką z benzyną. Można myśleć, że można oszukać demona. A potem trzeba stanąć na wprost rozpędzonej, pięćdziesięciotonowej maszyny, zobaczyć rwące darń i mielące bruk stalowe pazury traków, solidne spawy na zetknięciach pancernych płyt, przesłonięte pancernym szkłem wizjery tripleksów, lufy pokładowych działek, tunel studwudziestomilimetrowej armaty, ogień rzygający z rur wydechowych, usłyszeć ryk turbiny i poczuć, że się zbliża. A potem spojrzeć na metalową puszkę wypełnioną materiałem wybuchowym we własnym ręku.

Pokonać potwora. Oszukać demona. Zatrzymać czołg. Miał tego dokonać Zięba. Zmęczony, chory człowiek, któremu nic w życiu się nie udało. Przeklęty w kołysce. Pozostawiony na pastwę demonów, w świecie, który okazał się tylko dekoracją.

– Zawsze macie wybór – zadudnił pod sklepieniem głos Człowieka Ze Ściany. – Zawsze go dostajecie, prędzej czy później. Możesz wrócić na górę albo zejść ze mną na dół. Mam dla ciebie miejsce. Ale żeby wyjść, musisz pozostawić Kartę. Wyjdź i żyj. Zejdź i trwaj dla mnie. Twój wybór.

– Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz? – spytał Zięba desperacko.

– Zawsze kłamię – syknął Człowiek Ze Ściany. – Także kiedy mówię, że zawsze kłamię. Filozofia to cudowna rzecz. Taka użyteczna.

– Nie możesz mnie zabrać, kiedy mam Kartę.

– Przekonaj się. Jest moja – sam ci ją dałem.

– Kłamiesz.

– Zawsze kłamię.

– Płacę ci – powiedział Zięba twardo, jakby rzucał egzorcyzm.

– Nie jesteś w sklepie. Oddaj Kartę i będziesz mógł wyjść.

– Nie wierzę ci.

– Nie musisz, ale musisz wybrać. Zresztą – co możesz stracić? Zamierzasz robić jakieś zakupy?

Karta pojawiła się w jego dłoni. Czuł delikatny, ostry nacisk jej krawędzi, ciepłą, lekko śliską powierzchnię. Jego Karta. Jego talizman. Jego obrona przed światem.

– Nie uznaję cię. Nie uznaję twojej władzy. Nie jestem po twojej stronie. Chcę tylko, żebyś przestał mnie dręczyć. Zostaw mnie w spokoju, zostaw moją rodzinę i przyjaciół. Dotąd wszystko obracało się przeciwko mnie. Nie mogłem niczego osiągnąć, nie mogłem na nic zapracować. Każda szansa była mi odbierana – to twoja robota. To nie jest żaden cholerny pakt. Nie prosiłem o tę Kartę. Jeżeli ci ją oddam, nie istnieję dla ciebie. Nie oddaję ci duszy, nie oddaję ci niczego, tylko Kartę. Ty zostawiasz mnie w spokoju – chcę być zdrowy i żyć jak inni ludzie: pracować, przegrywać i wygrywać. Dotąd tylko przegrywałem. Tylko że ci nie wierzę. Zawsze kłamiesz.

– Prawda zależy od punktu widzenia. – Głos Człowieka Ze Ściany dobiegł gdzieś z tyłu. Zięba odwrócił się i zobaczył swojego prześladowcę stojącego na drodze do wyjścia. Jego twarz niknęła w czarnym kapturze i była plamą w mroku. Migotliwe, krwawe światło lizało tylko zarysy szczęki i policzków, kiedy mówił:

Można na to też patrzeć tak: oddasz mi Kartę, a ja rozedrę cię na strzępy – po prostu dla zabawy. Tylko po co? Bardziej prawdopodobne, że wyjdziesz stąd i obudzisz się w swojej gescheissen pościeli, zdrów jak płotka. Pourquoi? A dlatego, że ja odzyskam moją Kartę i będę zadowolony. W granicach swoich możliwości. Zastanów się raczej nad tym, co będzie, jeżeli nie oddasz mi Karty. Przemyśl to sobie starannie. Przeanalizuj sytuację, w której się znajdujemy.

Zapadła cisza. Syczały kaganki, w których płonął krwawy, kopcący ogień, powietrzem płynął zwielokrotniony echem bezgłośny lament.

No, dobra, pomyślał Zięba. Potraktujmy to jak partię szachów. Sprowadźmy do ludzkich proporcji. Ja mam w ręku odbezpieczony granat, on, powiedzmy, pistolet. Sto pistoletów. Armatę. Laser. W dwie strony się nie rozejdziemy, bo on mnie tak nie puści. To, co mam, jednak jakoś mu zagraża albo przynajmniej przeszkadza. Powiedzmy, że jednak nie oddam Karty. Że zdetonuję granat. Będzie po mnie. Już właściwie jest po mnie. Jemu zadzwoni w uszach i nie dostanie tego, czego chce. A mnie nie będzie. Albo, co jeszcze gorsze, znajdę się w jego władzy. Tutaj. W tej potwornej katedrze. Nie ma nic innego. Nie ma żadnej innej strony. Bo jeżeli jest, to dlaczego nie interweniuje? Gdzie mój Anioł Stróż – w kamizelce kuloodpornej i z automatem? Gdzie jest Druga Strona? Przecież ja tu jestem sam. Całe życie byłem sam. Tylko ja i on. Mój kat. Więc co mogę zrobić? Orzechy na żelazne kulki. Tylko tyle. Ocalić moje orzechy… Jeżeli oddam mu Kartę, to może pójdzie na moje żądania. Co mu zależy. Jeżeli nie oddam – trup. Jeżeli oddam… Nagle go olśniło. Jak uderzenie pioruna. Omal się nie roześmiał – przecież żadna Karta nie była mu już potrzebna. I tak jej nie używał. Pieniądze? Mógł je zarabiać i zarabiał. Zresztą, wierzył już w siebie i wiedział, że poradzi sobie i bez pieniędzy. Już stworzył swoją szansę i wykorzystał ją. Naprawił swoje życie i mógł je ciągnąć sam. Miał przed sobą cel, miał rodzinę, którą kochał, miał swoją firmę, którą kochał, i miejsce na ziemi, którego nikt mu już nie odbierze.

Karta pomogła mu stworzyć to miejsce, pomogła zmusić świat, żeby pozwolił mu żyć, ale już nie była potrzebna. Była tyle warta, co garść żelaznych kulek. Wygrał.

– Powiedzmy, że oddam… – wciąż był przerażony, więc specjalnie nie musiał grać -…uzdrowisz mnie?

– Powiedzmy, że ci to obiecam – uwierzysz mi?

– To mi więcej daje niż zatrzymanie Karty – powiedział Zięba niebywale chytrze. Spomiędzy jego palców sączył się fosforyzujący, błękitny blask. Wysunął kartę, świecącą jak jarzeniówka. Trzymał ją między kciukiem i palcem wskazującym, niczym atutowego asa. Asa zwycięstwa. Tamten wyciągnął z szerokiego, jak utkanego z mroku rękawa dłoń, która nie była już smukłą dziewczęcą dłonią, ale węźlastą kończyną starca. Tylko lakier na paznokciach pozostał taki sam.

Zięba poczuł, że świat stanął w miejscu, że zatrzymał się werk kosmosu. Stanęły monstrualne zębatki, ustało wiekuiste tykanie. Całe jego życie i czas, i przestrzeń, zbiegły się w tym jednym miejscu i momencie. W punkcie. Punkcie krytycznym. Podał tamtemu Kartę. Suche, artretyczne palce zacisnęły się na drugim końcu rozjarzonego prostokąta, lekko zapachniało spalenizną, w powietrze uciekły drobne smużki dymu. Zięba poczuł, że tamten ciągnie. Lekko, nie tak żeby chciał wyrwać, ale jakby badawczo. Wystarczyło rozsunąć lekko palce, odrobinę, ułamek milimetra. Rozluźnić kurczowy nacisk na plastikową powierzchnię. Ostatnia możliwość wycofania się. Ostatnia sekunda przed ostatecznym krokiem. Czas wciąż stał w miejscu. Poczuł kroplę potu toczącą się po policzku jak łza. Wystarczyło tylko puścić.