Odłożyłem ołówek. Brakowało tylko, żeby w mojej głowie, podobnie jak w głowie Stiopy Liechodiejewa, ktoś zaryczał: „Serdecznie witamy!”
– Widział pan, jak żebrakowi odrosła ręka… A skąd pan wie, że mu odrosła?
– Bo to widziałem. Przepraszam pana, ale ona odrosła na moich oczach. To był Albańczyk. Nazywał się Jano Rodju. Jano Rodju z Durresi. Nie wiem, skąd wiem, jak się nazywał. Po prostu wiem. Zazwyczaj stoi na skrzyżowaniu Świdnickiej i Św. Jana. Niech pan go znajdzie i zapyta. Jechałem do pracy i stanąłem na światłach. Podszedł do pierwszego samochodu i wyciągnął kikut do kierowcy. Tamten siedział tak sztywno jak manekin i starał się nie zwracać na niego uwagi, więc Jano podszedł do następnego samochodu. A ja czułem taki żal, że myślałem, że się rozpłaczę. Zaczęły mi się trząść ręce, zrobiło mi się ciemno w oczach, byłem pewien, że zaraz zemdleję. Zrobiło mi się duszno i wtedy poczułem – róże.
– Poczuł pan róże…
– Zapach. Zapach róż. Odzyskałem przytomność, a ten Albańczyk zaczął krzyczeć. Trzymał tę kaleką rękę za nadgarstek i krzyczał. Upadł na ziemię i wtedy zobaczyłem, że z blizny na kikucie wystają mu palce. Małe, różowe, takie jak dziecięce. Cztery. Krzyczał i wił się po ziemi, a palce rosły. Powoli, ale wyraźnie. Zrobiło się zbiegowisko, samochody stanęły, ktoś wezwał pogotowie. Widziałem dokładnie, bo upadł prawie przy moim samochodzie. Byłem jak sparaliżowany. W pierwszej chwili myślałem, że mu ta blizna pękła i wystają jakieś kości czy coś takiego, ale potem zobaczyłem, że to dłoń. Mała, chuda i nieproporcjonalna. Dłoń mu odrastała. Na moich oczach. Zresztą, nie tylko moich. Tam stało z pięćdziesiąt osób. Przechodnie, ludzie powyłazili z samochodów… A potem przyjechało pogotowie i żebrak po prostu uciekł. Ludzie się rozstąpili, bali się go dotknąć, więc przebiegł między nimi i poleciał gdzieś.
– A dlaczego sądzi pan, że to ma jakiś związek z panem?
– Nie wiem. Ale wiem, że ostatnio coraz częściej widzę takie rzeczy. Rzeczy, których nie potrafię wytłumaczyć. Wiem, co pan myśli, ale to jednak nie są halucynacje. W zeszłym miesiącu przechodziłem przez park i spotkałem dziewczynę siedzącą na ławce. Patrzyła przed siebie martwym, szklanym wzrokiem i siedziała sztywno, a w dłoniach trzymała niebieską chusteczkę. Szarpała tę chusteczkę zupełnie na nią nie patrząc i darła ją na strzępy. Kiedy na nią spojrzałem, wydało mi się, że ona zrobi coś potwornego. Coś, czego będzie żałować. Poczułem, że muszę do niej podejść i powiedzieć: „Nie rób tego. Ona wyjedzie we środę i nigdy nie wróci”. Wiedziałem, że to jest coś, czego ona potrzebuje. Jeżeli nikt jej tego nie powie, to stanie się coś nieodwracalnego. To zdanie jest bez sensu, ale czułem, że muszę je powiedzieć. Nie wiem kto, dlaczego we środę, ani dlaczego wyjedzie. Nie mam pojęcia, dlaczego to takie ważne. Podszedłem do niej i powiedziałem to. Zrobiła się biała jak ściana, a potem zaczęła płakać i nagle powiedziała: „Dziękuję” i pocałowała mnie w rękę. Zrobiło mi się głupio i odszedłem.
A znowu dzisiaj rano… No tak. Dzisiaj rano wskrzesiłem ptaka.
Oparłem się i splotłem dłonie na biurku.
– Wskrzesił pan ptaka?
Kakadu różową. Akurat miałem tylko jedną, a wczoraj… Co było wczoraj? Środa, prawda? Przyszedł do sklepu chłopiec, może dziesięcioletni. Przez chwilę kręcił się po sklepie, a potem stanął przed klatką z tą papugą i gapił się na nią jak urzeczony. Wypytał mnie o cenę, ale to jest drogi ptak. Dzieciak chciał wiedzieć, co je taka papuga, ile kosztuje klatka i tak dalej. Wyglądał sympatycznie, nie wyglądało na to, że ją skrzywdzi, natomiast miał ten dziwny błysk w oku, on strasznie chciał mieć tego ptaka. Powiedział, że przyjdzie jutro z ojcem i prosił mnie, żebym zatrzymał papugę przez jeden dzień. Zgodziłem się, bez żadnego ryzyka. To sklep zoologiczny. Sprzedaję dużo karmy dla psów i kotów, sporo szynszyli albo szczurów, dużo ryb i różnych gadżetów, ale nie ma tak, żeby klienci zabijali się o papugi. Chciałem sprzedać chłopcu tę papugę. Mówię o tym dlatego? że czasami mam takie dziwne przeczucie, że klient chce zrobić zwierzęciu krzywdę. Skądeś to wiem i wtedy go nie obsługuję.
A rano, jak otworzyłem sklep, okazało się, że papuga zdechła. Zawał. Zrobiło mi się strasznie przykro, bo czułem, jak chłopiec będzie strasznie rozczarowany. Stałem tak, z tą nieszczęsną papuga leżącą na ladzie, bezwładną, ze sztywnymi nóżkami, i czułem straszny żal. Taki sam, jak na widok Jano. To jest okropne, obezwładniające uczucie, takie jak fizyczny ból. Współczucie o takim natężeniu, że trudno to zrozumieć. To aż boli. Z boku musiało to wyglądać jak skecz o martwej papudze z Monty Pythona. Stałem i głaskałem ją, przejęty tym okropnym rozczarowaniem, i nagle znowu poczułem róże. Wszystkie ptaki w sklepie zaczęły nagle wrzeszczeć i rzucać się w klatkach, szynszyle wpadły w panikę, poczułem, że ciemnieje mi w oczach, a wtedy to wszystko umilkło. A papuga nagle zaczęła oddychać. Skamieniałem ze zdumienia, o ona zaczęła trzepać skrzydłami i jednym szarpnięciem stanęła na nogi. A potem najspokojniej w świecie zaczęła czyścić pióra. A była martwa. Sprzedaję zwierzęta od lat i wiem, u diabła, jak wygląda martwy ptak. Była martwa jak cegła, a potem ożyła. Panie doktorze, czyja oszalałem?
– Wygląda pan na zrównoważonego – zapewniłem go. – Ale może pan jednak mieć halucynacje. Nie wiem dlaczego. Zanim zaczniemy szukać jakichś psychologicznych przyczyn, chciałbym sprawdzić, czy nie ma jakichś neurologicznych powodów. A mogą być bardzo różne. Może pan mieć początki padaczki, albo jeszcze coś innego. Chciałbym pana prosić o zrobienie kilku badań. Napiszę panu prośbę do mojego kolegi, a on wystawi panu skierowania. Nie musi pan brać u niego całej wizyty. To psychiatra, ale chodzi o to, że jest lekarzem, a ja nie. Nie mogę wypisywać skierowań do specjalistów.
Napisałem enigmatyczną prośbę do doktora Stawińskiego, ale to był bełkot. Wiedziałem, że i tak muszę zadzwonić i wyjaśnić rzecz osobiście. Gdzieś w mózgu budził mi się lęk. Nowotwór mózgu. Dziwne stany emocjonalne, halucynacje, halucynacje zapachowe… Nie chciałem tego. Jestem terapeutą, nie chirurgiem. Psychologiem. Moi pacjenci raczej nie umierają i nie chcę znowu przez to przechodzić.
Kiedy wyszedł, siedziałem jeszcze przez dłuższą chwilę z głową opartą o ścianę. Długi, trzydniowy weekend, który miałem przed sobą, wydawał mi się nieskończonym kolorowym pasmem radosnej wolności, jak gdyby to były przynajmniej miesiące, a nie dni. Byłem nawet nie tyle zmęczony, ile znużony. Przepełniony bólem świata, daremnością ludzkich poczynań, beznadzieją egzystencji.
Wyszedłem do poczekalni, żeby zabrać z szatni kurtkę, i zastałem sekretarkę siedzącą z wyrazem osłupienia na twarzy.
– Komputer się naprawił – powiedziała. – A ten facet od komputerów powiedział, że trzeba będzie wszystko zainstalować od początku.
Powiedziałem: „Zdarza się” i zamknąłem za sobą drzwi. Miałem dość. Wyszedłem w ten okropny, listopadowy mrok, kiedy wydaje się, że słońce przepadło gdzieś na zawsze i nigdy nie wróci. Zmęczenie wypełniało moje mięśnie i skronie jak ołów. W czwartki nie zabieram samochodu. Powody są prozaiczne – potrzebny mi jeden głębszy. Prowadzę dość normalne życie towarzyskie, spotykam się z przyjaciółmi, umawiam z kobietami, ale rzadko we czwartki. We czwartki jestem dziki. Brzydzę się ludźmi. Boję się świata. Wypijam jedną lub dwie whisky, a potem spaceruję samotnie po ulicach idąc w kierunku domu, aż nabiorę chęci do życia. Wtedy biorę taksówkę i wracam do siebie.
Jakby nie dość było listopada, ciemności i mżawki, miasto spowiła mgła. Poszedłem na plac Solny, do pubu, brnąc wśród oparów i latarni otoczonych złocistym halo, przez Stare Miasto, które zachwyciłoby Kubę Rozpruwacza. W środku knajpa huczała od rozmów, śmiano się, pito i palono, a nad tym wszystkim łomotało MTV. Znalazłem wolny stolik, bo to w końcu był czwartek, i zjadłem stek, który popiłem piwem i małą whisky.