Kiedy zmierzałem po swój płaszcz, była już na parkiecie i tańcząc skinęła na niego palcem. Podniósł się z miejsca, niedowierzający i osłupiały. Proste i skuteczne.

Pomyślałem, że oboje na całe życie zapamiętają Brittney Spears w utworze „Oops… I did it again” i pokręciłem głową z politowaniem.

Rano uznałem, że wypiłem o jeden koktajl za dużo i zrobiłem z siebie durnia. Zdarza się. Dziura została zaplombowana. Rzeczywistość znowu była racjonalna i bez zarzutu.

Zazwyczaj nie biorę się do hipnozy. Niby to umiem, ale to niepewne, nienaukowe narzędzie, o wątpliwej wartości terapeutycznej. Trochę mnie przeraża. Można bredzić do woli o „przeniesieniu woli”, transie neuronalnym czy wywoływaniu fazy alfa, ale nikt tak naprawdę nie wie, co to jest.

Zazwyczaj uciekam się do tego na krawędzi rozpaczy. I nie zawsze to wychodzi. Jednak w poniedziałek zahipnotyzowałem pacjentkę po pięciu minutach rozmowy. W pierwszej chwili nawet tego nie zauważyłem. Potem zobaczyłem jej puste, śpiące oczy. Odpowiadała mi dziwnym, nieobecnym głosem. Wpół leżała w fotelu.

Zahipnotyzowałem ją gdzieś pomiędzy łykiem zimnej herbaty, a rozmową o jej poprzednim dniu. Jednym gestem dłoni, albo ruchem długopisu.

Była ładną czterdziestoparoletnią szatynką, która przyszła tu z problemami małżeńskimi. Patrzyłem na jej opięte brązowymi rajstopami zgrabne nogi, wystające z nijakiego, burego żakietu, i nie wiedziałem, co zrobić. W życiu czegoś takiego nie widziałem.

Nie miała żadnego ataku ani niczego podobnego. Oddychała równo i spokojnie, i odpowiadała na moje pytania sennym głosem.

Spojrzałem w te nieobecne, piwne oczy i wtedy znowu to się stało. Poczułem, jak przez moje ciało przebiegają wibracje – i nagle byłem w jej głowie. Jej życie zwaliło się na mnie jak lawina, plątaniną lat, uczuć, marzeń i zawiedzionych nadziei. W gruncie rzeczy nie miała problemów z mężem. On ją kochał, a ona kochała jego. Tylko że miał już dość. Facet dojechał niemal do końca wytrzymałości. Prawdziwym podłożem problemu była jej relacja z matką. Nie miała zamiaru pozwolić córce na własne życie i właśnie z niemal pełną premedytacją rozwalała jej małżeństwo. Toksyczne związki pomiędzy rodzicami i dziećmi wytwarzają się dosyć często, ale rzadko można trafić na taką sukę jak ta kobieta, która była jej matką. Była istnym potworem. Bezlitosnym, przekonanym o własnej doskonałości, wirtuozem szantażu emocjonalnego i wzbudzania poczucia winy. Potrafiła doprowadzić biedną kobietę do załamania bez jednego słowa. Mogłaby wykładać w szkole gestapo.

Przez mój mózg przewijały się niezliczone, dziwaczne, cyniczne intrygi, naciski, zagmatwane konflikty bez początku i końca, manifestacje władzy, złośliwości na zmianę z szantażem. Istny katalog bezinteresownej podłości. Zwykłe, banalne, rodzinne piekło, jakich pełno na ziemi.

Tylko że płonęło w moim mózgu.

Poczułem, że powinienem kazać jej wstać z fotela.

– Wstań – powiedziałem.

Wstała.

Wydało mi się, że powinienem jej dotknąć. Wyciągnąłem dłonie i delikatnie ująłem jej skronie. A wtedy świat runął w przepaść. Światło zrobiło się ostre, cienie brązowe, jak sepiowane. Usłyszałem dziwny, niski dźwięk i poczułem, jak okrągłe fale wibracji suną przez moje ramiona aż do palców dotykających jej skroni. Runęła do tyłu, a potem uniosła się w powietrzu z rozłożonymi ramionami, sztywno, jakby leżała na niewidzialnym stole. Z jej ust i nosa sączył się dym. Patrzyłem na to jak we śnie, bez żadnej sensownej reakcji, a moja pacjentka szybowała pośrodku gabinetu, na wznak. Potrzebowała tylko świadomości, że nie może przekonać swojej matki do niczego, że nie warto próbować jej zadowolić, że jest dorosła i nikt, komu sama na to nie pozwoli, nie może mieć nad nią władzy.

Dałem jej tę świadomość.

Zielony dym sączący się z jej ust, gęsty jak ze świecy dymnej, zlał się w kierunku podłogi jak ciecz i zgęstniał w niewielką chmurę. Poczułem smród. Czegoś jakby czeremchy i jeszcze jakby ostry swąd płonącego celuloidu. Chmurka dymu zgęstniała jeszcze bardziej, a wtedy zobaczyłem w niej sylwetkę. Niewielką, na wpół ludzką, a na wpół żabią, jak z obrazu Boscha. Stworzenie wyszczerzyło do mnie trzy rzędy ostrych jak igły zębów i zasyczało, cofając się w kąt gabinetu pod okno. Potem zaczęło znów dymić i topnieć, po czym rozpadło się w strugach dymu, przypominając tabletkę wapna rozpuszczającą się w wodzie.

A potem przestałem czuć wibracje, światło stało się normalne, zaś lewitująca kobieta runęła prosto na fotel. Poczułem wstrząs jak przy przebudzeniu z półsnu i wszystko minęło. Gwizdało mi w uszach, język miałem suchy jak kołek i byłem skąpany w pocie. Poza tym, wszystko było normalnie.

Otworzyła oczy, łapiąc gwałtownie oddech, i nagle znieruchomiała.

– Co to było? – spytała. – Zahipnotyzował mnie pan?

Zrobiłem nieokreślony gest ręką.

– Czuję się wspaniale – powiedziała. – O, Boże. Jeszcze nigdy się tak nie czułam. Ja… Jestem wolna. Ona… Dosyć. Muszę się zobaczyć z mężem. Przepraszam, panie doktorze, ale to jest tak, jakbym się wreszcie obudziła. Rozumiem… Wszystko nagle rozumiem… To jest takie proste. Robert, Boże, moje biedactwo.

Wstała. Ja po prostu siedziałem i patrzyłem.

– Dziękuję panu. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale jestem zdrowa. Mogę teraz normalnie żyć.

Otworzyła torebkę i przez chwilę grzebała w środku. W końcu wydobyła jakąś kopertę i rozdarła ją. Na widok banknotów, które odliczała na stół, poczułem się w obowiązku zareagować. Na kopercie grubym czerwonym mazakiem napisano: „samochód”.

– Proszę pani, wizyta kosztuje dwieście złotych, a płacić proszę w recepcji.

Uśmiechnęła się wyrozumiale.

– Pan nie rozumie. Zapłacę w recepcji, ale to jest dla pana. To moja ostatnia wizyta. Pan mnie wyleczył. Do widzenia.

Pochyliła się nad biurkiem i nagle mocno pocałowała mnie w usta.

– Jak tu ładnie pachnie – powiedziała. – Czuje pan? Różami.

A potem wyszła.

Siedziałem i patrzyłem przed siebie. Psychologia naukowa cisnęła we mnie obrączką, po czym wybiegła szlochając. Siedziałem i patrzyłem w okno. Mistyk. Rasputin.

Róże.

Poczułem łaskotanie na górnej wardze i podrapałem się, a potem zobaczyłem na palcach smugę krwi. Krwawiłem z nosa.

– Panie doktorze! – To była ta ładna sekretarka, bardzo seksowna w swoim żakiecie. – Ta pani nie zapisała się na następną wizytę.

– Bo jest zdrowa – odpowiedziałem. – Wyleczyłem ją.

– Słucham?

– Wyleczyłem. Takie dziwne?

Patrzyła na mnie nieruchomo. Nigdy czegoś takiego nie widziała. Ja też nie.

Następny klient wszedł po dziesięciu minutach. Nawet nie było czasu, żeby się zastanowić nad tym, co się dzieję. Szczerze mówiąc, nawet nie byłem w stanie. To był rodzaj transu, zresztą, czy ja wiem. Terapia psychologiczna to żmudny, powolny proces, w którym na co dzień nie widać więcej efektów niż w hodowli bonsai. Człowiek, który do mnie przychodzi, zazwyczaj nie wie, co mu jest. Jest nieszczęśliwy i tyle. Jego życie przypomina pułapkę. Wszystko rozpada mu się w rękach. Nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Potem stopniowo, krok po kroku, zaczyna wymacywać w ciemności jakąś drogę. Ja jestem tylko po to, żeby nie wywrócił się w mroku. Tylko po to, żeby trzymać go za rękę. Jednak, w gruncie rzeczy, obaj błądzimy po omacku. Sam potrzebuję trochę czasu, żeby w ogóle zorientować się, co się stało. Najczęściej okazuje się, że człowiek nie pasuje do świata. Albo świat do człowieka.

Na filmach zawsze pokazują efekty terapii psychologicznej w postaci jakichś nagłych objawień. Bohaterowie przeżywają olśnienia, padają sobie w ramiona, mówią „kocham cię” albo „zawsze byłam z ciebie dumna” i już. Wszyscy wszystko rozumieją, a potem jest cudownie. W rzeczywistości nie ma żadnych spektakularnych efektów. Żadnych harf, tęczy i kwietnych płatków. Ludzie dochodzą do siebie miesiącami, tysiące razy tracąc wiarę i nadzieję, i zamęczając najbliższych. To jest jak fizjoterapia. Niektórzy upadają tak boleśnie, że potem muszą od nową uczyć się chodzić. I czasami już zawsze kuśtykają.