– Pięćdziesiąt. Prawie pięćdziesiąt jeden. Przeszło pół wieku. Mam tremę w związku z tym. To dlatego, że cię kocham. Gdybym chciał tylko… no wiesz, poigrać, to bym się może mniej przejmował.

– Teraz się nie mówi poigrać, tylko pobzykać – pouczyła go Eulalia. – Ja też mam tremę. Nie jestem podlotkiem od wielu lat.

– To świetnie, bo nie znoszę podlotków. Wyłącznie dojrzałe kobiety. Zwłaszcza jedna. Tu obecna. Jesteś bardzo piękna, moja Eulalio.

– Zapomniałeś już najwyraźniej, jak wyglądają piękne kobiety. Będziesz musiał się zobowiązać do gaszenia światła za każdym razem.

– Cieszę się, że przewidziałaś więcej niż jeden raz. Słuchaj, ja już chyba pójdę, bo jeszcze kilka minut takiej rozmowy, a cała twoja rodzina zobaczy, że wychodzę od ciebie rozczarowany i niespełniony…

Eulalia odruchowo skierowała wzrok w miejsce, gdzie zwisały sznurki od ściągacza jego polaru, i ponownie purpurowy rumieniec oblał jej policzki.

– O, do licha, rzeczywiście! Janusz, najlepiej wyjdź przez okno!

– A jeśli wpadnę na twoją rodzinę odbywającą wieczorową przechadzkę?

– Nie ma obawy, nigdy tego nie robią. Od tej strony nie ma latarni, ganek zasłania.

Otworzył okno i oboje wyjrzeli na zewnątrz. Ogród był cichy i pusty. Janusz, niewiele myśląc, przełożył przez parapet jedną długą nogę, potem drugą i zgrabnie zsunął się na trawnik, prosto w niedawno posadzony krzew azalii pontyjskiej.

– Chyba zwariowałem – wymruczał głośnym szeptem. – To z miłości do ciebie, droga Julio.

– Idź już, Romeo, bo naprawdę ktoś cię zobaczy i narobi rabanu, że złodzieje.

– Kocham cię – rzucił jeszcze i chyłkiem, wzdłuż płotu, przemknął do furtki prowadzącej na jego posesję.

Eulalia postała jeszcze w otwartym oknie, dopóki nie zobaczyła na krzewach w ogrodzie Janusza odblasku światła padającego z jego okna. Cichutko przekręciła klucz w drzwiach i najspokojniej w świecie ułożyła się na poduszkach z książką w ręce. Nawet nie próbowała czytać. Nie widziałaby przecież ani jednej litery, tylko jego twarz, oczy, uśmiech… jakim cudem uda się jej doczekać środy?

Na razie trzeba było jednak przeżyć poniedziałek, co okazało się niełatwym zadaniem. Najpierw Sławka opuszczała dom rodzinny. Bardzo była przy tym podekscytowana i zadowolona, zupełnie jakby nie oznaczało to rozstania z matką!

– Czy ty zupełnie nie bierzesz pod uwagę rozstania z matką? – zapytała Eulalia wprost, kiedy świeżo upieczona studentka z pieśnią na ustach doładowywała różne zapomniane drobiazgi do ogromnej torby.

– Pewnie, że nie – odpowiedziało dziewczę beztrosko. – Wcale nie uważam, żebyśmy się rozstawały, mamunia. W dobie telefonii komórkowej? Upoważniam cię do dzwonienia o każdej porze dnia i nocy, jeżeli tylko odczujesz taką potrzebę. Ale, jak cię znam, potrzeby przejdą ci najdalej po tygodniu. Na całe nasze szczęście dotąd nie byłaś histeryczką, prawda, Kubeł?

– Prawda, siostro. Ta torba nigdy w życiu się nie dopnie, a jeżeli się dopnie, to ten zamek trzaśnie. Weź jeszcze jedną i zapakuj się jakoś kulturalnie.

– Nie ma mowy. Jak ja to potem dotaszczę na stancję, nie wiesz przypadkiem? Ile ja mam rąk według ciebie, dziesięć?

– Dwie masz rączki małe, lecz do prania doskonałe. A musisz tyle tych betów zabierać?

– Bardzo się ograniczałam, mój drogi! Zobaczysz pojutrze, jak sam się będziesz pakował! Boże, dlaczego ja nie mam samochodu?

– Matka ma – powiedział Kuba. – Ale nie da – dodał ponuro.

– Pewnie, że nie dam – przyświadczyła Eulalia z rozpędu, ale zaraz się zreflektowała. – A właściwie dlaczego miałabym nie dać? Ja nim nie pojeżdżę w najbliższym czasie. Zawiózłbyś Sławkę do Poznania?

Potomstwo wydało z siebie serię nieartykułowanych okrzyków i rzuciło się do obściskiwania matki. Objawy miłości przyjęła chętnie, po czym otrząsnęła się z czworga rąk. Ustalono, że Kuba zawiezie siostrę, zainstaluje na nowym miejscu i wróci jeszcze przed północą.

Godzinę później, bohatersko nie uroniwszy ani jednej łzy, Eulalia pozostała sama na ganku. Przysiadła na ławeczce i postanowiła pomyśleć.

Jakoś jej nie szło.

Co dziwniejsze, nie czuła smutku.

A jeżeli nie czuła smutku, to po co, na litość boską, tak dzielnie powstrzymywała się od łez? Przecież i tak by nie popłynęły! Teraz mają takie doskonałe warunki i nic!

Zamierzała nie myśleć dzisiaj wcale o Januszu. Dzisiaj jest dzień Sławki!

Przecież Sławka wyjechała!

To nic nie szkodzi, ona, matka, powinna teraz wszystkie myśli skupić na córce, na tym, żeby jej było dobrze, żeby się urządziła w tym całym Poznaniu… Poznań jest w zasadzie przyjemny, więc raczej będzie jej tam nieźle. Będzie miała teatry i operę lepsze niż w Szczecinie, życie kulturalne bardziej kwitnące, środowisko sprzyjające rozwojowi mózgu i szarych komórek. To wszystko, na czym jej tak zależało, kiedy startowała na Uniwersytet imienia Mickiewicza. Alma mater mamusi, jakkolwiek na to patrzeć. Cóż, mamusia też lubiła studiować w Poznaniu.

No więc o co chodzi? Jest dobrze!

Mimo woli zerknęła na sąsiedni ganek. Gdyby nie Janusz, prawdopodobnie nie byłoby tak dobrze. Szkoda, że nie ma go w domu.

Ona też powinna zadzwonić do pracy, zawiadomić o sześciotygodniowym zwolnieniu z powodu pęknięcia kostki bocznej bez przemieszczenia. W prawej nodze. Szkoda, że nie w lewej, bo mogłaby jeździć samochodem, sprzęgła nie trzeba tak dusić, jak hamulec. Chociaż nie, sprzęgło też trzeba. Gdyby Kuba nie wyjeżdżał pojutrze, mógłby ją wozić. On to lubi.

Znowu mimo woli spojrzała na ganek sąsiada. Czasami może mogłaby się zabrać z Januszem, wprawdzie on zaczyna pracę jakoś obrzydliwie wcześnie… Może raczej powroty z miasta wchodzą w grę. Bo przecież ona nie wytrzyma w domu nawet tygodnia, nie mówiąc o sześciu. Nie zostawi odłogiem roboty. Musi pomóc Rochowi uporać się z cyklem, jeszcze trzy odcinki zostały do zrobienia, nie przerwą przecież cyklu, to by było bez sensu. Zwierzaków też się nie przerwie. Felietony musi napisać. To już w domu.

Do domu! Zmarzła na tym ganku.

Jej spojrzenie znowu powędrowało na były ganek Berybojków.

W kieszeni polaru zadzwonił jej telefon.

– Lala? Sławka wyjechała? Jak samopoczucie?

Jaki on ma miękki głos!

– Wyjechała. Wykorzystali moją nogę, Sławka i Kuba, rozumiesz, co mówię, prawda? Skróty myślowe. Zabrali mój samochód. Kuba ją odwozi.

– Bardzo się czujesz samotna?

– Jeszcze mam sześć osób w domu. Nie, wiem, o co ci chodzi. Natomiast nie wiem, czy czuję się samotna. Jakoś mi tak dziwnie.

– Na żołądku?

Rozśmieszył ją.

– Czemu akurat na żołądku, a nie na sercu?

– Bo zabrałbym cię na jakiś obiad. Zrozumiałem, że Kuba pojechał do Poznania, więc i tak nie masz szans go niańczyć. Wróci pewnie wieczorem?

– Późnym. Obliczaliśmy na północ. Pomoże Sławie się zagospodarować.

– Właśnie. Masz wolne. A jak twoja noga?

– Da się wytrzymać. Na tym gipsie można chodzić. Na krótkie dystanse, oczywiście. A gdzie mnie chcesz zabrać na obiad?

W słuchawce zapadło chwilowe milczenie. Może ktoś mu przeszkodził, ostatecznie jest w pracy.

– Halo, jesteś?

– Jestem. Zastanawiałem się. Bo są dwie możliwości. Albo cię zaproszę do restauracji, przy czym wybór pozostawiam tobie, bo jeszcze nie znam wszystkich szczecińskich miejsc z dobrym jedzeniem… albo ugotujemy sobie pierogi z mrożonki, u mnie w domu.

Teraz ona zamilkła.

– Jesteś? – zapytał niepewnym głosem.

– Chyba wolę pierogi.

Teraz on zamilkł.

Zachowujemy się jak para szesnastolatków – pomyślała. W tym wieku! A może TO nie ma wieku?

Odblokował się.

– Wrócę do domu o czwartej. O której przyjdziesz?

– A o której chcesz?

– O czwartej…

– Dobrze. Przyjdę, jak zobaczę twój samochód. Możesz zatrąbić, jak będziesz wjeżdżał do garażu.

– Zatrąbię. Dzielnica stanie na nogi. Do widzenia… kochanie.

– Cześć.