Zostawili samochód na małym parkingu pod schroniskiem i przekroczyli granicę polsko – czeską. Ruchu nie było właściwie wcale, a granicznicy nudzili się jak mopsy. Podobnie senna atmosfera panowała w miejscowości o wdzięcznej nazwie Mała Upa. W niewielkim sklepie typu szwarc, mydło i powidło kupili trzy butelki brandy po śmiesznie niskich cenach, po czym się rozstali. Bliźniaki wróciły na granicę, a Eulalia weszła na czerwony szlak, trawersujący od południa Kowarski Grzbiet. Na mapie wyglądał miło i przyjaźnie i takim też okazał się w rzeczywistości.

Eulalia pięła się powoli w górę, ciesząc się ciepłem, słońcem i lekkim wiaterkiem. Nigdy tu jeszcze nie była. Wybierali się z Bliźniakami kilkakrotnie, ale za każdym razem coś im przeszkadzało w urzeczywistnieniu zamiarów. Albo pogoda siadała niespodziewanie, albo pojawiały się inne, atrakcyjniejsze propozycje – dość, że Śnieżkę od tyłu oglądała dotychczas tylko z Czarnego Grzbietu. Była więc ciekawa, jak ona wygląda z tego bardziej oddalonego, Kowarskiego.

Droga wznosiła się łagodnie, ale jednak szła pod górkę, Eulalia nie spieszyła się więc. Psiknęła sobie profilaktycznie lekarstwa, żeby nie zacząć się dusić znienacka – bez Stryjka w bezpośredniej bliskości lepiej nie ryzykować. Kto by ją ratował w razie czego?

Przypomniał się jej gbur ratujący ciotkę ze złamaną nogą. Niestety, gbura też nie ma pod ręką. Szkoda… naprawdę.

Dotarła do Sowiej Przełęczy i rozejrzała się wokół. Boże, jak tu pięknie! I żywej duszy! Ona i góry. Ona i przestrzenie. Ona i to niebo nad głową.

Jeszcze kawałek i będzie jeszcze więcej przestrzeni i nieba. Zdecydowanie stromiej pod górkę, ale za to krótko.

Ruszyła w stronę Skalnego Stołu. Po kilkunastu krokach dostała lekkiej zadyszki, więc zatrzymała się, psiknęła znowu inhalatorem, a potem wyjęła z futerału aparat fotograficzny i zrobiła kilka zdjęć. Stary sposób na wyrównanie oddechu, nieraz praktykowany.

Wykorzystała go jeszcze dwukrotnie, zanim dotarła na szczyt. Znalazła sobie duży, w miarę płaski głaz i rozsiadła się na nim wygodnie.

Boże, dziękuję Ci za to wszystko. Za to całe piękno i dobro, które dostaję od Ciebie. Za te góry i za to niebo, i za te moje dzieci, i za przyjaciół… a nieprzyjaciołom daj, proszę, jeszcze więcej dobrego, żeby mieli się czym zająć i odczepili ode mnie…

Wyjęła z torby tabliczkę czekolady. Za czekoladę też dziękuję – pomyślała leniwie i w tej chwili zadzwonił telefon. Stryjek.

– Słucham cię, Stryjku.

– Lala? Coś się stało?

– Dlaczego miałoby się coś stać? – zdziwiła się Eulalia i przełknęła czekoladę. – Wszystko w najlepszym porządku.

– Miałaś dziwny głos…

– A bo przeżuwałam. – Zaśmiała się beztrosko. – Siedzę właśnie na Skalnym Stole i mam przed oczami wszechświat. Bardzo mi się podoba.

– Skalny Stół czy wszechświat? – zainteresował się Stryjek.

– Jedno i drugie. Słuchaj, Stryjciu, ja chyba nie wrócę przez Budniki, tylko przez Sowią Dolinę. Nie chce mi się wracać na Okraj i jeszcze raz przechodzić przez cały ten grzbiet. Skrócę sobie drogę.

– Bardzo rozsądnie – pochwalił Stryjek. – Warszawiaki już jadą. A ty nie siedź tam za długo, pamiętaj, że dzień się kończy wcześniej niż latem…

– Pamiętam. Zaraz będę schodzić. Mam jeszcze sporo czasu. Dopiero pierwsza.

– Jakby co, to dzwoń – przykazał jeszcze Stryjek i się wyłączył.

Uśmiechnęła się do tej jego troskliwości i raz jeszcze rozejrzała się wokół, aby nacieszyć się przestrzeniami wokół siebie. Wciąż było pięknie, ciepło i oszałamiająco kolorowo. Brakowało tylko śpiewu ptaków, ta cisza stawała się denerwująca. Nawet wiatru nie było.

O tej porze roku ptaki raczej nie śpiewają.

Tak czy inaczej, trzeba się ruszyć. Przez Sowią Dolinę wcale nie będzie szła tak szybko, tam jest stromo i niewygodnie, oczywiście nie dla młodych i sprawnych nóg, ale dla niej na pewno.

– Do widzenia, górki – powiedziała na glos i pozbierała do torby rozrzucone na kamieniu rzeczy: aparat fotograficzny, apaszkę, nadgryzioną czekoladę i paczkę chusteczek.

Jeszcze raz popatrzyła w dolinę i znowu na otaczające ją szczyty – tyle tego i wszystko dla niej! A za chwilę będzie już zupełnie inaczej. Boże, jak pięknie. Mogłaby tu zostać na zawsze, jako kamień na przykład.

Jako kamień, a juści. I pozwalać się deptać tym wszystkim turystom.

Roześmiała się do tej myśli. Grunt to przytomność umysłu. I nie należy sobie pozwalać na zbytnie sentymentalizowanie.

Oczywiście, jako kobieta ma naturalną skłonność do ulegania sentymentom; najlepszy dowód to wczorajsze łez potoki wieczorową porą… Łaska boska, że potrafi również zdobyć się na myślenie racjonalne.

Och, gdyby nie racjonalne myślenie, dawno zapłakałaby się na śmierć z powodu rozstania z Bliźniakami. Ale przecież tak naprawdę to one już jakiś czas temu zaczęły się oddalać. W wieku lat szesnastu były już prawie dorosłe. Wciąż łączyło je z matką bardzo wiele, ale już miały swoje życie, do którego ona nie miała wstępu. Nie pchała się tam zresztą specjalnie. Ona też zachowała dla siebie skrawek własnego życia, do którego nie zapraszała gości. Niektóre przyjaciółki uważały ją z tego powodu za złą matkę, twierdząc, że dzieciom należy poświęcić się bez reszty. Proszę bardzo, kto miał rację? Gdyby nie zostawiła sobie tej reszty, to jak by teraz wyglądała? Starzejąca się samotna kobieta bez celu w życiu? Z klimakteryczną huśtawką nastrojów?

Boże, to przez te widoki tak się znowu zamyśliła! Najbliższym celem w jej życiu jest teraz zejście z gór, bo to słońce jakoś podejrzanie szybko wędruje po niebie.

Zsunęła się ze swojego głazu na inny, mniejszy, z tego zaś zeskoczyła na kolejny, bardziej płaski. Po czym wydała niezupełnie cenzuralny okrzyk i zjechała z kamienia, który okazał się niestabilny i przechylił się pod jej ciężarem. Przy okazji trzepnęła torbą o jakiś odłamek skalny. Próba utrzymania równowagi nie powiodła się, w dodatku poczuła nagle ostry ból w nodze.

– Świetnie – powiedziała głośno. – Świetnie. Ciotka skręciła nóżkę!

Spróbowała stanąć na obu nogach, ale okazało się to niewykonalne. Prawa noga bolała jak cholera. Nie wiedzieć czemu, Eulalia poczuła się nagle rozśmieszona. Stoi oto na jednej nodze na szczycie góry, dookoła krajobraz piękny jak marzenie, pogoda piękna jak drugie marzenie, żywej duszy w promieniu paru kilometrów – no, po prostu cudownie się urządziła!

– Nie śmiej się, głupia – powiedziała do siebie. – Jesteś w szoku. Dzwoń po pomoc. Stryjku, zostaw to obieranie kartofli, wsiadaj do landa i przyjeżdżaj!

Sięgnęła po torbę. Wyjęła telefon i dopiero dostała ataku śmiechu.

– To na pewno szok – oświadczyła głośno obojętnym kamieniom, które ją otaczały. – Przytomna osoba w mojej sytuacji nieśmiałaby się śmiać. Bo wiecie, moje drogie… a może moi drodzy… drodzy głazi? Nieważne. W każdym razie komoreczka ma wolne. Komoreczka też skręciła nóżkę. Może nie lubi, jak się nią tłucze o kamienie. Chyba będę wrzeszczeć sześć razy na minutę. Hop, hop, na pomoc! Na pomoc!

Jak było do przewidzenia, w odpowiedzi usłyszała wyłącznie echo. Pokręciła głową i starając się nie urazić bolącej nogi, usiadła w miarę wygodnie na najbliższej skałce, następnie zaś spróbowała przeanalizować swoje położenie.

Tak naprawdę nie było wcale najgorsze. Stryjek wie, gdzie poszła, jeżeli nie wróci do nocy, zapewne zorganizuje wyprawę ratunkową.

Tylko że do tej nocy ona uświerknie z zimna. Słońce wprawdzie robi, co może, ale to nie lato… Ciepło jej było, kiedy szła, kiedy się ruszała, a teraz, kiedy posiedziała trochę, poczuła chłód… Poza tym zrywa się wiaterek.

Wyciągnęła z torby kurtkę przeciwdeszczową i włożyła na siebie. Pozapinała wszystkie zamki i guziki i zrobiło jej się cieplej. Nic więcej nie da się zrobić. Pozostaje cierpliwe czekanie z nadzieją na to, że panowie ratownicy nie zaczną działalności od sprawdzania Sowiej Doliny. Bo Sowia jest spora i mogą tam ugrzęznąć na dłużej, a ona tu dostanie tymczasem zapalenia płuc. Co przy jej astmie jest wysoce niepożądane…