Okazało się, że tymczasem przyjechały Bliźniaki, przez co wzięły na siebie pierwszy impet eksplodującego tryumfu. Niemniej kiedy tylko Eulalia pojawiła się w drzwiach, tryumfatorki rzuciły się na nią i zaczęły od nowa.

Po dwudziestu minutach Eulalia, która powróciła do domu pełna dobrej woli i z trzema butelkami szampana (w tym jedną dla dzieci, bez alkoholu), nabytymi dla uczczenia sukcesu Marysi, zgrzytając zębami uciekła do łazienki, ostatniego miejsca w domu, gdzie nikt nie mógł jej zakłócić spokoju. Symulując zaburzenia systemu trawiennego, przebywała tam bite pół godziny. W tym czasie przeczytała trzydzieści stron kryminału Chmielewskiej, co przywróciło jej nadszarpniętą równowagę ducha, wobec czego odważnie udała się na salony.

Na salonach panowała zadziwiająca cisza.

Eulalia wyjrzała przez okno i zobaczyła obrazek następujący: Bliźniaki oraz Pola z Robertem krzątali się przy rozpalaniu grilla i urządzaniu naprędce przyjątka ogrodowego, Marysia, najwyraźniej wczuwając się w rolę Pippi, w swojej marchewkowej peruce z warkoczykami zwisała z gałęzi orzecha i wygłaszała jakąś tyradę w stronę zachwyconej Balbiny i nieco mniej zachwyconego Klemensa, Helenka zaś stała we wdzięcznej pozie koło płotu i zabawiała konwersacją sąsiada. Najwyraźniej zdążyła już powiadomić go o sukcesie, gdyż smukłą rączką wskazywała na swoją córkę, a jej opanowane zazwyczaj oblicze jaśniało nieukrywaną satysfakcją. Sąsiad słuchał uprzejmie i tylko lekko wzniesiona lewa brew powinna dać Helence co nieco do zrozumienia.

Ale najwyraźniej nie dała.

Eulalia westchnęła i poszła do siebie, pakować rzeczy na tygodniowy wyjazd w góry.

Oczywiście Helenka miała jej bardzo za złe ten wyjazd.

Eulalia, jej zdaniem, powinna pozostać, aby teraz zająć się profesjonalną reklamą bratanicy. Promocją w telewizji. Oraz w radiu, bo przecież na pewno ma tam znajomych i kolegów. Oraz w prasie, bo jak wyżej.

Eulalia odmówiła z mocą i o ósmej osiemnaście w niedzielny poranek wystartowała jak z procy spod drzwi swego (zaczynały ją gryźć wątpliwości, czy na pewno jeszcze swego) domu, obierając kierunek na południe. Bliźniaki rozpierały się obok niej i za nią, bardzo zadowolone z życia. W okolicach Gryfina (nie jechali główną szosą z powodu upodobania do pięknych i sielskich widoków po drodze) Kuba uznał, że matka wystarczająco już się odprężyła za kierownicą, i zażądał przesiadki na lewy fotel. Eulalia zamierzała protestować, sama też lubiła prowadzić, ale pomyślała sobie, że biedne dziecko przez kilka najbliższych lat skazane będzie na toruńską komunikację miejską, i uległa.

Zatrzymała samochód na poboczu, po czym odbyło się skomplikowane przesiadanie – Eulalia z lewej strony na prawą, Sławka z prawej do tyłu, a Kuba z tyłu za kierownicę.

– Słuchaj, mama – zagadnęła Sławka, kiedy już ruszyli w dalszą drogę – nie bardzo było jak w domu pogadać, ale coś słyszeliśmy, że twoje stosunki z przystojnym sąsiadem uległy zdecydowanej poprawie?

– Skąd wiesz, dziecko? – zaniepokoiła się Eulalia. – Helenka coś mówiła?

– Nie, nie, nie martw się. Robert wspomniał o jakiejś babci hrabinie czy coś w tym rodzaju…

– Coś w tym rodzaju. Księżna to była.

Opowiedziała dzieciom o swojej spektakularnej przemianie, wywołując burzliwe okrzyki radości i uznania. Droga do Karpacza upłynęła im na omawianiu wydarzeń ostatnich dni oraz przewidywaniu, co z tych wydarzeń może wyniknąć. W efekcie Eulalia nawet nie zdążyła się zdenerwować faktem, że jej syn rzadko schodzi z szybkością poniżej stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Na bocznych drogach.

A w Karpaczu Bacówka już na nich czekała. Stryjek zaproponował im wprawdzie większy pokój trzyosobowy, ale Eulalia tęskniła do brzozy za oknem, więc Kuba przeniósł sobie tam materac i urządził posłanie na podłodze.

Późnym wieczorem, kiedy już zjedli kolację i nagadali się do syta – Bliźniaki zdążyły już w pełni podzielić zauroczenie matki Bacówką – Eulalia wysłała potomstwo na górę, sama zaś pozostała w pokoju z kominkiem i telewizorem. Nastawiła sobie Discovery, nalała szklaneczkę wolnocłowej whisky z dużą ilością wody i zagłębiła się w fotelu.

W sąsiedniej dyżurce cicho szumiało radio. Zegar tykał przyjaźnie. W kominku dogasał ogień. Na ekranie telewizora potwornej wielkości robaki zjadały siebie nawzajem, czy też może jakichś swoich robaczych krewniaków – Eulalia nie dociekała.

Było jej dobrze. Tę Bacówkę powinno się przepisywać na receptę jako środek antystresowy – pomyślała leniwie.

Wypiła łyczek ze swojej szklaneczki.

Teraz powinien ktoś zastukać do drzwi.

I powinien to być gbur. Sąsiad. Pan Janusz. Janusz.

Gbur było jakoś poręczniej.

Rozstali się wprawdzie już jako bez mała przyjaciele, ale w jakiejś takiej nerwowej atmosferze. Sytuacja była nerwowa, to prawda. Bardzo dobrze się stało, że na rodzinę spadło niespodziewane szczęście w postaci Pippi Langstrumpf. Strach pomyśleć, dokąd by zaprowadziło Helenkę jej cholerne wścibstwo. Ukrywane głęboko pod przykrywką wytwornego obejścia i dystansu. Jakiego dystansu? Helenka ma charakter pospolitej przekupki, niestety. Jak to pozory mylą… Gbur też się wydawał inny, niż prawdopodobnie jest.

No właśnie. Jaki jest?

A kto go wie.

Bardzo zorganizowany, na pewno. Pozbierany. W przeciwieństwie do wielu znajomych Eulalii, którzy byli niepozbierani kompletnie. Ona sama zaczynała już mieć początki takiego niepozbierania wynikającego z poddania się szaleńczej gonitwie za programami, pieniędzmi, artykułami, pieniędzmi, fuchami, pieniędzmi… To niepozbieranie w prostej linii prowadzi do lawinowego starzenia się, zmarszczek, tycia, nałogów, depresji i ataków dzikiej furii.

Nie wszystkie te objawy Eulalia zauważała u siebie, ale wiedziała, że jest na najlepszej drodze do kilku z nich co najmniej.

Dobrze byłoby mieć takiego przyjaciela, który nie poddawałby się ogólnemu pędowi, który tchnąłby odrobinę spokoju w jej nerwową egzystencję.

Wygląda na to, że gbur nawet miałby ochotę, żeby tak tchnąć. Pewne symptomy tego dały się zauważyć. Może by zatem zrealizować receptę Grzegorza?

Rozważając tę możliwość, która zaczynała wydawać się coraz bardziej przyjemna, Eulalia zasnęła w fotelu, z pustą szklaneczką na kolanach, uśmiechnięta słodko jak osiemnastolatka. Którą nie była od lat trzydziestu.

Karkonosze jesienią okazały się prawie równie piękne jak wiosną. Wprawdzie słońce świeciło krócej, nie śpiewały ptaki i nie kwitły te słodkie, małe, dzielne kwiatki, ulubione przez Eulalię, ale za to pojawiły się wszystkie istniejące w przyrodzie odcienie żółci i brązów, a nieliczni wędrowcy, spotykający się na prawie pustych szlakach, mogli powrócić do miłego zwyczaju pozdrawiania się nawzajem. W pobliżu schronisk tylko kłębiły się, jak zawsze, grupy zorganizowane – najwyraźniej w szkołach rozpoczął się sezon klasowych wyjazdów. Eulalia i Bliźniaki, łażący swobodnie i bezplanowo po górach, traktowali te znudzone gromadki z pobłażaniem. W ciągu czterech pierwszych dni obeszli właściwie wszystkie najważniejsze miejsca łatwo osiągalne z Bacówki.

Jednym słowem, wszystko było jak trzeba. Z wyjątkiem gbura.

Powinien na przykład któregoś wieczora czekać na nich w Bacówce. Przygotowując herbatę. Mógłby też znaleźć się niespodziewanie w Samotni, w kącie jadalni, nad kotletem schabowym. Bardzo romantycznie. Albo gdzieś na szlaku. Szkoda, że to nie sezon na zawilce narcyzowe. Dobrze chociaż, że pogoda taka piękna, bo pod jesień to już zawsze może człowieka złapać ulewa.

A może by tak do niego zadzwonić?

Głupi pomysł, niestety. Zadzwonić i co mu powiedzieć? Ładna pogoda, niech pan przyjedzie? Ach, jak miło – facet odpowie. Już jadę.

Prawdopodobnie nie ma nawet możliwości przyjazdu, bo skąd wziąłby urlop? Pracuje w Urzędzie Morskim dopiero od trzech tygodni. A może przeniósł się z tej swojej Gdyni służbowo i ma jeszcze parę dni?