Panie Boże – zwróciła się w myślach do Siły Najwyższej – nie psuj tego dnia, bardzo Cię proszę. Tak pięknie było i taka byłam szczęśliwa, mogłoby tak zostać. Bo prawdę mówiąc, trochę się jednak boję. Ja wiem, oczywiście, że ten strach jest irracjonalny, ale jest. No jest i ja nic na to nie poradzę.

– Hop, hop, na pomoc! – zawołała znowu i znowu odpowiedziała jej tylko parodia własnego głosu, echo odbite od skał i lasów. Poczekała dziesięć sekund i krzyknęła jeszcze raz. Po kolejnych dziesięciu sekundach powtórzyła. I tak, rzeczywiście, sześć razy w ciągu minuty. Zrobiła minutę przerwy i ponownie wykonała serię rozpaczliwych okrzyków.

Ochrypła od tego wołania, poza tym odniosła wrażenie, że sprawa jest całkowicie beznadziejna. Karkonosze wydawały się absolutnie puste. Jedynymi żywymi organizmami były jakieś dziwne drobne owadziki, do których Eulalia odnosiła się z najwyższą niechęcią.

Poczuła nadchodzącą duszność. To stres. Stres ze strachu. Stres dusi. Inhałator!

Co to, to nie. Użyła lekarstwa, wchodząc na Skalny Stół z przełęczy, teraz nie będzie się wygłupiać, tak często naprawdę nie wolno. Ćwiczenie oddechowe. Oddychanie przeponą. Musi minąć samo!

Rozsiadła się w miarę wygodnie, oparła plecami o kamień i zaczęła regularnie oddychać, starając się odsunąć od siebie nieprzyjemne myśli. Nieprzyjemne same nie chciały jej opuścić, spróbowała więc znanego jej z dawnych lat ćwiczenia medytacyjnego i odsunęła od siebie wszystkie myśli – i te złe, i te dobre. Po prostu wszystkie. Wsłuchała się w ciszę górskiego popołudnia, zapomniała o sobie i o świecie.

Skutek był taki, że zasnęła.

Przyśnił się jej gbur.

Przyjechał na Skalny Stół automobilem, a teraz klęczał przed nią i powtarzał: „Lalu, kochana, Lalu, kochana”…

Bardzo ładny sen. Nie należy się budzić. Poza tym jako śpiącą królewnę powinien ją potraktować pocałunkiem, samo gadanie tu nie wystarczy.

– Lalu, kochana, obudź się, nie śpij, Lalu, otwórz oczy, proszę.

Lalu, Lalu. Otwórz oczy.

Otworzyła oczy i zobaczyła gbura. Nie klęczał, pochylał się nad nią i wyglądał na mocno zaniepokojonego. Nieco jeszcze oszołomiona tym nagłym przejściem od snu do rzeczywistości, zapytała schrypniętym głosem:

– To my jesteśmy na ty?

Zadała to pytanie, zorientowała się, że zabrzmiało głupio, i uznała, że musi się już na dobre obudzić, a wtedy nastąpiło coś, co zaskoczyło ją w najwyższym stopniu. Gbur roześmiał się jakby z ulgą, ukląkł obok niej i wziął ją w ramiona.

– Auu!

– Och, przepraszam… Uraziłem cię, widzę, coś się stało z twoją nogą… Pokaż.

Władczym gestem ujął wykręconą stopę.

– Tylko jej nie ruszaj – wrzasnęła Eulalia. – Boli mnie!

– Nie ruszam – uspokoił ją. – Tylko sobie popatrzę. Mam nadzieję, że nic poważnego, tyle że nie pójdziesz sama do domu. Ach, czekaj, muszę zawiadomić Stryjka, że cię znalazłem i że się trochę spóźnimy na Garnek.

Eulalia wreszcie otworzyła oczy na dobre i zorientowała się, że jest prawie ciemno.

– Już mnie zaczęliście szukać? Która godzina?

– Siódma. Stryjek jeszcze nie zaczął, ale zaniepokoiło nas, że nie można się z tobą skontaktować. Tu wprawdzie z połączeniami bywa różnie, ale coś nam mówiło, że to nie tylko sprawa połączeń.

Stryjkowa podsunęła nam myśl, że może dostałaś ataku duszności i sam ci nie przeszedł, że może przedawkowałaś to swoje lekarstwo i dostałaś zapaści, no więc rozumiesz, że Stryjek o mało nie oszalał z nerwów. Powiedziałem mu, że szybko przelecę po twoich śladach, zastanawialiśmy się, czy iść ci na spotkanie Sowią Doliną, od dołu… ale w końcu pojechałem na Okraj, spotkałem starego znajomego z Horskiej Służby, no i on przywiózł mnie na przełęcz.

– Chyba słyszałam samochód, ale myślałam, że mi się śni.

– Nie śnił ci się, stoi na przełęczy. Swoją drogą, bardzo twardo spałaś. Nie bałaś się?

– Właśnie że się bałam – przyznała Eulalia. – Komórka mi się zepsuła. Nikt nie słyszał, jak wołałam. Pusto było strasznie. Od tego strachu i z nerwów zaczęłam się dusić, więc sobie zrobiłam takie małe ćwiczenie oddechowe i na odstresowanie, i tak się odstresowałam, że zasnęłam. Możliwe, że przesadziłam z gorliwością.

– Zmarzłaś. Masz tu mój polar, a ja wykonam dwa telefony i zaraz będziemy schodzić.

Eulalia z przyjemnością otuliła się granatowym polarem, w którym zachowała się odrobina gorzkawego zapachu, i znad kołnierza obserwowała ukradkiem gbura, dzwoniącego ze swojej komórki do Stryjka, a potem chyba do tego czeskiego kolegi na przełęczy. Mówił krótko i rzeczowo, nie odrywając od niej wzroku. Poczuła się niepewnie.

Schował telefon do kieszeni i rzeczywiście ukląkł przy niej, zupełnie jak w jej przerwanym śnie.

– To nadzwyczajne, że wiedziałeś, gdzie mnie szukać – powiedziała słabym głosem. Bliska obecność gbura wpływała na nią jakby ogłupiająco. Miała ochotę rozpłakać się na jego silnym, męskim ramieniu, a on niechby ją pocieszał. – A w ogóle skąd się tu wziąłeś? Stryjek nie mówił, że przyjeżdżasz.

– Bo nie wiedział – odpowiedział rzeczowo gbur. – Urwałem się z pracy koło południa i wsiadłem w samochód. Chciałem spędzić weekend w górach, poza tym… twoja bratowa powiedziała mi, że pojechałaś do Bacówki, a ciągnęło mnie do ciebie.

– Co ty mówisz – zaszczekała zębami Eulalia, która dopiero teraz poczuła prawdziwe zimno. – Boże, ja chyba się przeziębiłam. Ciągnęło cię do mnie?

– Tak – potwierdził gbur i zapatrzył się na nią w sposób przywodzący na myśl zakochanego szesnastolatka.

– To świetnie się składa. – Eulalia szczękała zębami coraz wyraziściej. – Bo ja z kolei… bo mnie tu ciebie strasznie brakowało… Widzisz, ja przywykłam, że zawsze tu byłeś… gdzieś na mojej drodze…

Gbur patrzał na nią oczami płonącymi w gęstniejących szybko ciemnościach.

– Brakowało ci mnie jako elementu krajobrazu? Fragmentu wyposażenia Bacówki?

Eulalia miała trudności ze sformułowaniem odpowiedzi. Bo w zasadzie owszem, stał się dla niej czymś w rodzaju niezbędnego elementu wyposażenia Karkonoszy, ostatecznie podczas poprzednich pobytów stale na niego wpadała, poza tym było coś jeszcze, do czego za nic na świecie się nie przyzna, zresztą nie bardzo wie, jak to określić, poza tym facet patrzy na nią w sposób odbierający jej nie tylko umiejętność mówienia, ale i możliwość logicznego myślenia, Boże święty ona ma czterdzieści osiem lat i nie może, po prostu nie może zachowywać się jak cholerna pensjonarka, zaraz wymyśli jakąś dowcipną ripostę, a w ogóle nic nie musi wymyślać, jest poszkodowana i należy jej jak najszybciej pomóc, a nie zadawać pytania, na które nie da się odpowiedzieć, on ją przecież zaraz weźmie w ramiona i to już nie będą żarty…

– Dobri den pani Eulalii, jak tam nóżka?

Kiedy ten typek zdążył tu wejść? Ona z przełęczy szła z pół godziny albo i więcej! No tak, ratownicy nie miewają astmy.

Tyczkowaty i długowłosy osobnik w idiotycznej czapeczce ozdobionej latarką czołówką stał dwa metry od niej i chyba uśmiechał się życzliwie, ten uśmiech raczej wyczuła, niż zobaczyła, bo ciemność właśnie zdecydowała się zapaść na dobre.

– Dzień dobry panu, nóżka do niczego, ale poza tym w porządku.

Miała wrażenie, że spotkała go już kiedyś, prawdopodobnie na święcie w sierpniu, na Śnieżce, ale nie była pewna. Sympatyczny gość w każdym razie.

Nie mogła się zdecydować, czy jest zadowolona z tego, że pojawił się właśnie w tym momencie, czy wolałaby, żeby się jeszcze trochę poguzdrał z wchodzeniem na szczyt. Usłyszała głębokie westchnienie gbura, jakby wypuścił powietrze z balonika. Boże, jakie nieromantyczne skojarzenia. Może jednak dobrze, że ta Horska Służba już jest.

Gbur mocował sobie właśnie na głowie latarkę podobną do tej, którą miał jego czeski kolega. Pożyczona od Stryjka, jak wyjaśnił. Uzgodnili kilka szczegółów w języku polsko czeskim i przystąpili do sprowadzania Eulalii w dół. Szło im to zupełnie sprawnie, podtrzymywali ją z obu stron, a ona skakała na zdrowej nodze, wyciągnąwszy przed siebie kontuzjowaną, prowizorycznie opatrzoną przez gbura (dużą przyjemność sprawiła jej troskliwość, z jaką dokonał tego dzieła).