Na przełęczy majaczył w światłach latarek terenowy samochód. Ratownicy umościli Eulalię wygodnie na tylnym siedzeniu, okrywając ją dodatkowym kocem, bo znowu zaczynała się trząść. Gbur zajął miejsce obok, Czech siadł za kierownicą i ruszyli w stronę Okraju tą samą drogą, którą Eulalia tutaj przyszła.

Ufne oparcie się o ramię gbura wyszło Eulalii jak najbardziej naturalnie. W sposób równie naturalny gbur objął ją tym ramieniem. Zapewne po to, żeby się wreszcie rozgrzała i przestała drżeć. Nie przestała, więc dokładniej owinął ją kocem, przytulił mocno i tak, czule objęci, w milczeniu dojechali na Okraj, gdzie Czech pogadał chwilkę po swojemu z pogranicznikami, przejechał szlaban i podwiózł ich do parkingu, na którym stał peugeot z nadgniecionym błotnikiem. Nastąpiła kolejna przeprowadzka Eulalii (musiała oddać koc i natychmiast znowu zaczęła się trząść, więc gbur powyciągał z bagażnika różne swetry i polarowe kurtki, i usiłował we wszystkie naraz ją ubrać).

Wreszcie Czech pożegnał się i peugeot zaczął pomału zjeżdżać krętą drogą przez – kompletnie ciemny las do Kowar. Dopiero w połowie serpentyn Eulalia odzyskała głos, który straciła kompletnie, przytulona do gbura w drodze z Sowiej Przełęczy.

– Jedziemy do Bacówki? – zachrypiała.

– Nie – odrzekł gbur z taką samą chrypką. – Do Bukowca, do szpitala. Chciałbym, żeby tę twoją nogę zobaczył jakiś chirurg. Jeszcze zdążymy na Garnek, Stryjek obiecał, że poczeka ze wstawianiem na hasło. Jak się czujesz?

– Znakomicie – powiedziała Eulalia, zanim zdążyła się zastanowić. – Już mi ciepło. I w ogóle. Głodna jestem.

– Ja też. Ostatni raz jadłem na stacji benzynowej pod Zieloną Górą. Jakieś okropne flaczki. Dawno to było. A ty jednak dzielna jesteś… tak spokojnie spać w twojej sytuacji…

– A gdzie tam dzielna. Po pierwsze, miałam świadomość, że nic mi nie grozi, bo Stryjek dokładnie wiedział, gdzie jestem, i na pewno poszedłby mnie szukać, gdybym nie wróciła do nocy. A po drugie, już ci mówiłam, że się bałam i właśnie dlatego robiłam sobie różne mądre ćwiczenia na odstresowanie, bardzo skuteczne, jak widzisz.

– Pozostanę przy swoim zdaniu – mruknął gbur. – Że jesteś wspaniała, mianowicie. Bardzo byłaś rozczarowana, że to nie Stryjek cię znalazł?

– To pytanie to już jest czysta kokieteria i dopraszanie się komplementów. – Zachichotała. – Ale powiem ci uczciwie: cieszę się, że to byłeś ty. Bardzo mi było przyjemnie, jak mnie obudziłeś. Teraz też jest mi przyjemnie. Wcale nie wiem, czy mi się spieszy na ten Garnek. Mogłabym tak jechać i jechać… Uważaj!

– Widzę. – Gbur zręcznie ominął maszerującego środkiem szosy jeża. – Skąd tu jeż o tej porze? Nie znam się na tym, ale one chyba idą spać na zimę?

– Jeszcze za wcześnie na spanie, tak mi się wydaje. Może wyszedł na spacer przed pójściem do łóżka?

Roześmieli się oboje. To dobrze, że on łapie moje żarciki, mamy podobne poczucie humoru – pomyślała Eulalia. Ale romantyczny nastrój diabli wzięli.

Szpital w Bukowcu okazał się sporym kompleksem starych budynków, z których okien za dnia rozciągały się – jak – twierdził gbur – oszałamiające widoki na góry. Eulalia chętnie uwierzyła mu na słowo, spodobało jej się też całe otoczenie – trochę tu było jak w sanatorium.

Na oddziale chirurgicznym musieli poczekać kilka minut na pana doktora, bo ten reperował właśnie miejscowego pijaczka, który zaatakował ścianę własnego domostwa i wywichnął sobie przy tym nadgarstek. Siedzieli obok siebie na ławeczce w korytarzu i znowu pojawił się między nimi cień romantycznego porozumienia. Niestety, zanim zdążył się rozwinąć – pan doktor obsłużył pijaczka i wyszedł do nich. Eulalia poznała go natychmiast – był to ten sam zwalisty lekarz, który swojego czasu przyjechał do Bacówki po ciotkę ze złamaną nogą.

– O, Jasiu – ucieszył się. – Coś często się ostatnio spotykamy.

To ty masz kłopot czy twoja pani?

– Moja pani – odrzekł swobodnie gbur. – Poznajcie się, Eulalia jest przyjaciółką Bacówki.

– Chyba rzeczywiście już tam kiedyś panią widziałem. – Potężny chirurg z mocą uścisnął dłoń Eulalii. – Jerzy Kawka. I ktoś mi coś o pani mówił. Już wiem, pani nakręciła ten piękny film o Karkonoszach. Stryjek nam kiedyś pokazywał. Cieszę się, że mogę coś zrobić dla pani. Tylko co mianowicie?

– Kamień się pode mną gibnął – wyjaśniła Eulalia, bardzo rada z tak mile wyrażonego uznania. – Nie wiem, co to jest, ale nie mogę stanąć na prawej nodze. Pan… Janusz mnie znalazł na Skalnym Stole, nie mogłam wcześniej zawiadomić, bo mi komórka wysiadła, chyba od wstrząsu.

– Sam widzisz, Jasiu, że wciąż się ciebie trzymają te ratownicze nawyki. Kiedy ty do nas wrócisz na dobre? No to chodźmy, obadamy panią.

Niedźwiedziowaty doktor Kawka okazał się człowiekiem delikatnym, na co zresztą od razu Eulalii wyglądał. Zbadał jej nogę, prawie nie powodując bólu, za pomocą rentgena stwierdził drobne pęknięcie jakiejś mniej ważnej kości, wpakował stopę Eulalii w gips i przeprosiwszy za nietowarzyskość, odszedł do swoich zajęć, szpital pełnił bowiem akurat dyżur, a piątek, jak zwykle, obfitował w świeżo kontuzjowanych pijaczków.

Przewidujący gbur już w momencie, kiedy zostawił Eulalię na pastwę chirurga, zatelefonował do Stryjka i dał hasło do nastawienia Garnka. Kiedy więc dotarli do Bacówki, przywitał ich wyrazisty aromat pieczonego boczku.

– Boczunio malyna! – radośnie zawołał na ich widok Warszawiak, który z koszykiem chleba w ręce wychodził właśnie z Bacówki. Uściskał serdecznie oboje i pomógł gburowi holować Eulalię do miejsca, gdzie płonęło ognisko. Cale zebrane towarzystwo w postaci obojga Stryjków, obojga Warszawiaków i obojga Bliźniąt zażądało szczegółowego sprawozdania z dramatycznych wydarzeń, Eulalia więc i gbur opowiedzieli każde swoją wersję, poczym Garnek doszedł i nastąpił rytuał zdejmowania go z ognia.

Zajęli się tym, oczywiście, mężczyźni, Stryjkowa zaś i Warszawianka, jakby się umówiły, dosiadły się w tym momencie do Eulalii i pochyliły ku niej głowy w sposób konfidencjonalny.

– Lalu, kochana – szepnęła Warszawianka głosem zdradzającym straszliwe zaciekawienie. – Co ja widzę, Janusz i ty? W najlepszej zgodzie?

– A widziałaś, żeby ratowany pyskował na swojego ratownika? – odpowiedziała Eulalia półgłosem, mając nadzieję, że rumieniec na twarzy wytłumaczy, jakby co, żarem bijącym od ogniska.

– Nie gadaj. – Stryjkowa nie dała się zwieść. – Ja wszystko widzę. Inaczej na siebie patrzycie. Ten głupi Janusz poprzednio prawie spluwał na twój widok… O, przepraszam, nie chciałam tego tak wyrazić. Ale widać było na odległość, że się nie znosicie. Mów zaraz, co się stało.

– Ja powiem. – Sławka najwyraźniej podsłuchiwała bezczelnie, a teraz przycupnęła obok. – Matka ma opory, ale ja powiem. Pan Janusz jest od niedawna naszym sąsiadem. W dodatku uratował mamie życie dwa razy, bo nie tylko dzisiaj…

Przyjemną konwersację przerwał wjazd Garnka na improwizowany stół. Eulalia miała nadzieję, że oznacza to poniechanie tematu, ale jak tylko garnkowy tumult został opanowany, Warszawianka zażądała od Sławki dalszego ciągu. I tak oto Eulalia usłyszała opowiedzianą na dwa głosy przez swoje rodzone dzieci historię babci Lubeckiej de domo Korwin – Rzewuskiej, księżnej z charakterkiem. Księżna oczywiście zrobiła furorę wśród zebranych, niektóre fragmenty opowieści trzeba było powtarzać, a przez cały czas Eulalia widziała wpatrzone w siebie oczy gbura, który w ogóle się z tym patrzeniem nie krył.

Około drugiej w nocy a była to noc wyjątkowo ciepła jak na tę porę roku – towarzystwo wreszcie zdecydowało się pójść spać. Panowie zostali jeszcze przy resztkach bankietu, żeby posprzątać, panie poszły do Bacówki. Jako kalekę, Eulalię wpuszczono pierwszą do łazienki. Przy użyciu paru sztuczek akrobatycznych udało się jej wziąć prysznic i nie zamoczyć gipsu. Kiedy przestała wreszcie chlapać wodą, usłyszała pod drzwiami łazienki wyraźny dwuosobowy chichot i słowa wypowiedziane przez Stryjkową: