– To bez sensu.

– Ale ładnie brzmi. I co dalej z Szermickim?

– Jest taka fama, że u niego trudno dostać zaliczenie, jeżeli się czegoś nie da. Albo lapóweczki, albo dupeczki. Jest też druga fama, że to nieprawda, bo jak ktoś jest rzeczywiście zdolny, to nie ma z nim najmniejszych problemów. Ja myślę, że nie ma dymu bez ognia. Z drugiej strony to może być tak, że rasowy dziwkarz po prostu nie przepuści żadnej okazji. A skoro okazje same się pchają.

– Nie żartuj. Myślisz, że to tak samo idzie, bez jego udziału?

– Nie wiem. Nie sądzę. Będzie miał kłopot, jak trafi wreszcie na cielęcinę, która się w nim zakocha. Albo, nie daj Boże, zrobi jej dziecko, a ona się uprze, żeby je mieć.

– A on nie może się zakochać na boku?

– Wykluczone – powiedziała stanowczo Ewa, potrząsając czupryną. – On się nie zakocha, bo on w ogóle nie posiada uczuć wyższych. To złotówa i karierowicz, tyle że zdolny do architektury i na dodatek dobry grafik. Do żony jest przywiązany na bazie wspólnych interesów, to znaczy wspólnego konta w banku. A jest ono, zapewniam cię, bardzo porządne. Żona ma hurtownię napojów rozrywkowych oraz na dodatek firmę konsultingową, bo też jest łebska dziewczynka. Podobno razem snują jakieś dalekosiężne plany finansowe na przyszłość, ale jakie to są plany, to ci nikt zdrowy na umyśle nie powie, a zwłaszcza żadne z nich.

– Dzieci mają, mówiłaś?

– Mają, dwójkę, chłopca i dziewczynkę. Jeżeli kogoś Szermicki naprawdę lubi, to te dzieci. Natomiast ta jego cała żona, bardzo piękna zresztą kobieta, zazdrosna jest o niego jak diabli. Może go kocha prawdziwą miłością, a może tylko nie lubi, jak jej się własność tarza w rozpuście z byle kim. Pani Szermicka ma o sobie bardzo duże mniemanie, ją trochę akurat poznałam, bo raz przypadkiem byłyśmy razem na farmie piękności. Mówię ci, zimny marmur, a pod spodem wulkan. Na jego miejscu nie narażałabym się takiej żonie.

– A co, może zabić?

– Zabić niekoniecznie, ale na pewno rzucić w diabły. I co z dalekosiężnymi planami? Pamiętaj, co ci mówiłam, Szermicki to złotówa…

Uzbrojona w wiedzę oraz determinację Eulalia siedziała teraz w charakteryzatorni, a Terenia pewnymi ruchami przerabiała ją na starą jędzę. Chichotały przy tym obie z zadowolenia, bowiem to, co ukazywało się w lustrze, niewiele miało wspólnego z dotychczasowym obliczem Eulalii. Z lustra spoglądała na nie starsza kobieta o wykrzywionych złośliwie wąskich wargach, małych i podkrążonych oczkach i pomarszczonej twarzy.

– Nie lubię tej pani – powiedziała Terenia, kręcąc głową. – Straszna z niej megiera, to widać na pierwszy rzut oka. Pokaż no paluszki, dopasujemy je do koloru szminki.

Pociągnęła ciemnopurpurowym lakierem paznokcie Eulalii.

– Masz za młode ręce. Pewnie nie pomyślałaś o rękawiczkach? Nie przejmuj się, koleżanka pomyślała. Taka stara dziwaczka jak ty może nosić mitenki, pazurki ci będzie widać. Ostrożnie, ten lakier powinien być już suchy, jak nałożysz, damy drugą warstwę.

Pierścieni rodowych nie masz?

– Jak to nie mam, pożyczyłam sygnet z teatru. Troszkę za duży, będę go nosiła na środkowym palcu. Na rękawiczce?

– A dlaczego nie. Wiesz przynajmniej, co to za herb?

– Pojęcia nie mam. Jakby facet się czepiał, powiem, że po dziadkach, ale mam nadzieję, że będzie miał ważniejsze tematy do przemyślenia niż mój herb rodowy. Pomożesz mi się ubrać? To ze względu na świeży lakier, nie chciałabym go zdrapać.

– Oczywiście. Pokaż, co tam masz. Dobre będzie. To z teatru?

– Z teatru. A bluzka i broszka są mojej matki, gwizdnęłam jej z szafy, bo nie chciałam się godzinami tłumaczyć, po co mi to. Ładna kamea, prawda? Podobno mój pradziadek kupił ją mojej prababci za to, że urodziła mu bliźniaki, w tym mojego dziadka. Popatrz, ja też urodziłam bliźniaki, a mój mąż mi nic nie kupił.

– A to łajdaczynka – powiedziała pogodnie Terenia, zajęta zapinaniem drobnych guziczków kremowej bluzki. – Daj ten prezent od pradziadka, przypnę ci. Tak wysoko, będzie wyglądało na to, że skrywasz zwiędłą szyjkę.

– Niedługo naprawdę będę musiała skrywać zwiędłą szyjkę – westchnęła Eulalia, przeglądając się w lustrze.

– Nie przesadzaj. Poza tym wszyscy musimy się kiedyś zestarzeć, świat byłby obrzydliwy, gdyby żyli na nim tylko piękni, młodzi, agresywni. Poza tym stara będziesz, jak ci się zestarzeje dusza, a to chyba jeszcze nieprędko.

– No, nie wiem. – Eulalia westchnęła po raz drugi. – Ostatnio jakoś mi gorzej.

– Zakochaj się – poradziła Terenia. – To bardzo dobry sposób na odmłodzenie duszy.

– To samo mówił mi mój psychiatra. Dogadałaś się z nim?

– Popatrz, jaki mądry człowiek. Masz już jakiś obiekt na uwadze?

– Najtrudniej właśnie z tym obiektem. Wszyscy sensowni faceci woleliby panienkę młodszą ode mnie o połowę.

– Podobno nie wszyscy. No i pięknie. Teraz włosy. Masz jakąś perukę?

– Mam. Dwie. Ta z lokami jest chyba zbyt ostentacyjna. Lepsza będzie ta prosta.

Z pomocą Tereni Eulalia umocowała na głowie siwą perukę uczesaną a la Maria Dąbrowska, a na niej stylowy kapelutek Halucyny, granatowy toczek z fioletowym piórkiem.

– Rewelacja. Zrób teraz groźną minę… O tak, każdy się ciebie przestraszy. Jesteś gotowa. Nie, czekaj, trzeba cię jeszcze dopracować zapachowo! Mam tu coś specjalnego, taka stara, ale zadbana arystokratka powinna też pachnieć stosownie… Proszę, powąchaj.

– Co to jest? – Eulalia odniosła się odrobinę nieufnie do podejrzanie woniejącego flakonika. – Duchi Moskwy? Odiekałon nawsiu żyzń?

– Nie, to olejek różany. Przebój lat siedemdziesiątych. Nie wiem, skąd go mam, pewnie z zapasów mojej mamy, ona sobie tego przywoziła całe wory z Bułgarii. Bardzo staroświecko pachnie. I w ogóle się nie zaśmierdział. Może lepszy byłby taki odrobinkę stęchły…

– Nie, dziękuję, bardzo dobrze, że się nie zaśmierdział. Daj kropelkę. Na ciuchy, żeby mi ciało tym nie przeszło. I na to piórko w kapeluszu. Starczy. Jak teraz widzisz księżnę panią?

– Teraz jesteś dopracowana w każdym calu. Nie może ci się nie udać ta twoja misja.

– Mówisz? Bardzo dobrze. Mam tu jeszcze laseczkę, popatrz, jaka fajna. Wyjrzyj, proszę, na korytarz, czy tam się ktoś nie pęta.

Na korytarzu nikt się nie pętał i Eulalia bez przeszkód przemknęła do windy. Po kilku minutach strażnik z pewnym zaskoczeniem zauważył, że samochodem pani redaktor Manowskiej wyjeżdża z garażu obca, leciwa baba w kapeluszu z piórkiem i ciemnych okularach.

Oczywiście Eulalia nie była taka głupia, żeby prezentować Szermickiemu swoje auto. Zaparkowała przed Lucynką i Paulinką i spacerkiem udała się na pobliski postój. Przy okazji wypróbowała na taksówkarzu swój nowy głos, nieco zachrypnięty – jeszcze w garderobie psiknęła sobie w oskrzela lekarstwem, które wprawdzie nieźle skutkowało na jej astmę, ale również wywoływało chrypkę, trzymającą się około godziny. Starała się mówić w sposób nieco szczekający, oczywiście grasejując.

– Młody człowieku, phoszę mnie zawieźć na Pogodno, na ulicę Bajana. Tam jest podobno phacownia ahchitektoniczna, nazywa się Villa. Chciałabym, żeby pan tam na mnie poczekał.

– Czy to długo potrwa? – zapytał młody człowiek, nie zdradzając żadnych podejrzanych objawów, co oznaczało, że jej przebranie jest w porządku. – Bo jeżeli pani tam pobędzie z kwadransik, to ja bym skoczył do domu, mieszkam tam niedaleko. Potrzebuję dosłownie dziesięć minut, nie będzie pani musiała na mnie czekać.

– Bahdzo phoszę – odpowiedziała majestatycznie. – Kwadrans na pewno. Może dwadzieścia minut.

Na Pogodno nie było daleko. Kierowca najwyraźniej znał dzielnicę, bo jechał jak po swoje. Pracownia projektowa Villa okazała się pokaźnym domkiem, poniemieckim, z dużym podwórkiem zamienionym na parking dla personelu i interesantów. Stały tam jakieś dwa czy trzy auta, na które Eulalia nie zwróciła uwagi, odczuwając już pewną tremę.

– To ja nie będę wjeżdżał teraz na ten parking – rzekł taksówkarz. – Pani wysiądzie, ja skoczę do domu i za dziesięć minut będę z powrotem, wtedy wjadę.