Kątem oka zobaczyła, że drzwi sąsiedniego pokoju, pchnięte czyjąś ręką, otworzyły się i stanęła w nich wytworna dama w eleganckim szarym kostiumiku, złote włosy zwinięte miała w spory kok… Cholera jasna, to jego żona! Słyszała wszystko i diabli wezmą pieniądze, bo nie będzie kim Szermickiego straszyć!

– Ja bardzo przepraszam – zaszczebiotała dama i dopiero teraz serce Eulalii stanęło. To nie była żona Szermickiego. To była Helenka!

Cały czas podsłuchiwała przez te uchylone drzwi, żeby to najjaśniejszy szlag trafił! Przyszła zamówić projekt tej kretyńskiej przeróbki! Boże święty, gbur za nią lezie! Po to potrzebowała jego wsparcia! Do załatwiania interesu z panem architektem! Męskie ramię, żeby było się na czym oprzeć!

Może jej nie poznali?

A gdzie tam. Gbur patrzy na nią z kamienną twarzą, tak samo się gapił, jak leciała głową w śnieg, jak się dusiła na Polanie… Nie ma wątpliwości, że on wie. Niech się tylko nie odzywa!

– Ja widzę, że pan ma ważnego gościa – szczebiotała dalej Helenka, a widać było, że się skręca, żeby sobie dokładniej Eulalię obejrzeć. – To może umówimy się na jutro!

– Dobrze, bardzo państwa przepraszam, może ja dam pani ten katalog do domu. – Szermicki, wyraźnie wściekły, podniósł się od stołu z katalogiem w ręce, ale Helenka już podbiegała w lansadach, a jej oczy robiły się coraz bardziej okrągłe.

Jeszcze sekunda, a ją skompromituje.

Eulalia gorączkowo myślała, co by tu powiedzieć, żeby Helenka zrozumiała i zamknęła gębę, zanim ją otworzy w tej sprawie, ale nic jej nie przychodziło do głowy.

Helenka już, już otwierała usta, kiedy nagle zdecydowanym krokiem podszedł do niej gbur, przejął z jej rąk ciężki katalog i mocnym chwytem ujął ją pod ramię.

– Pani ma rację – powiedział dobitnie. – Nasza obecność tutaj jest w tej chwili niepożądana. Pan musi spokojnie załatwić swoje sprawy, a my jutro zadzwonimy i umówimy się na inny termin. Nie będziemy panu teraz przeszkadzać. Do widzenia.

Nie do wiary! Obrócił sprawnie Helenkę w stronę drzwi i oboje wyszli.

– Służę państwu w dowolnym terminie, dogodnym dla państwa – zawołał jeszcze za nimi Szermicki, po czym odwrócił się w stronę Eulalii. Jego oczy rzucały wściekłe błyski. – Na czym stanęliśmy?

– Nie pamięta pan? – zadrwiła Eulalia, która z jednej strony odczuła niebotyczną ulgę, a z drugiej zastanawiała się, jakie konsekwencje przyniesie spotkanie Helenki i gbura, a zwłaszcza fakt, że oboje ją rozpoznali. Właściwie gbur ją uratował, bo ta kretynka za moment by ją zdradziła.

– Pani wie oczywiście, że to jest szantaż, to, co pani robi?

– Wiem, oczywiście. Ale w dobhej intencji.

– Szantaż jest niemoralny. – Teraz on drwił, przechylając się na krześle w jej stronę. – Jakże to licuje z poczuciem przyzwoitości pani baronowej?

– Księżnej – poprawiła sucho. – Wyrzeczenie się własnego dziecka jest bahdziej niemohalne. Zhesztą w tej sphawie nie będziemy się licytować. Oboje hobimy pewną nieprzyzwoitość, ale z tej mojej ktoś bezbhonny będzie miał pożytek.

– A jeżeli powiem, że mnie to nie interesuje?

– To się spotkamy w sądzie. Ohaz na łamach phasy. A może nawet na małym ekhanie. Czas skończyć z tą cholehną hipokhyzją!

Przez moment zastanowiła się, czy księżna pani rzucałaby cholerami, ale doszła do wniosku, że owszem, gdyby się bardzo rozgorączkowała, mogłaby rzucać.

Szermicki wyraźnie wykonywał ciężką pracę myślową, spoglądając na wiszący na ścianie portret zbiorowy. Przedstawiał on jego samego, lewą ręką trzymającego wodze krótko przy końskim pysku; na prawej ręce dźwigał trzyletnią może dziewuszkę. Na koniu siedział chłopczyk mniej więcej pięcioletni, a z drugiej strony konia śmiała się radośnie postawna blondynka w stroju amazonki. On sam też miał na sobie frak jeździecki i wyglądał jak Pierce Brosnan w wersji wczesnokapitalistycznej.

Przyglądanie się szczęśliwej rodzinie wpłynęło korzystnie na zdolności decyzyjne pana Szermickiego.

– Dobrze – powiedział z zastanowieniem. – A jakie sumy wchodziłyby w grę?

– Przy pańskich możliwościach finansowych tysiąc złotych miesięcznie chyba nie byłoby zbyt dużym obciążeniem.

– Byłoby.

– Tak myślałam. To by było honohowo, ale phóżno oczekiwać honohu od fahyzeusza. Uzna pan dziecko, da mu nazwisko i zobowiąże się do wypłacania jego matce pięciuset złotych co miesiąc.

– Nie chcę uznawać tego dziecka.

– Ale boi się pan sądu. I słusznie. Udowodnilibyśmy, że dziecko jest pana. Paulina ma jeszcze inną phopozycję. Jeżeli takie hozwiązanie, jakie ja uznałam za słuszne, panu nie odpowiada, Paulina zgadza się na wpłacenie jednohazowo większej kwoty na konto jej dziecka, któhym to kontem ona będzie hozporządzać.

– Mógłbym na to pójść – powiedział powoli Szermicki, a Eulalii zaparło dech w piersiach, skrępowanych trochę za ciasnym żakietem od kostiumu Halucyny Bleichertowej. – Z tym że po wpłaceniu tej kwoty Paulina zapomni o moim istnieniu.

– Możemy dać panu na piśmie oświadczenie Pauliny, że nie będzie pana niepokoić aż do pełnoletności dziecka. Czy po jej osiągnięciu ono samo nie będzie chciało nawiązać z panem kontaktów, nie możemy gwahantować.

– Chcę oświadczenia, że to nie moje dziecko. I że Paulina nie ma do mnie żadnych pretensji.

Eulalia pomyślała szybko o Robercie, który prawdopodobnie uzna dziecko za swoje, poza tym to osiemnaście lat, gdyby nawet małe w jakiś sposób się dowiedziało, że Robert nie jest jego ojcem… Coś się wymyśli.

– Pohozumiem się z Paulina, ale myślę, że się zgodzi. To dumna dziewczyna.

– Załatwianie interesów z panią to prawdziwa przyjemność – sarknął uwodziciel. – A teraz porozmawiajmy o kwocie.

– A to trzeba policzyć. – Eulalia rozparła się wygodniej w krześle i dolała sobie wody z gazem. – Pięćset złotych miesięcznie daje nam sześć tysięcy hocznie. Hazy osiemnaście… chwila… sześć razy dziesięć sześćdziesiąt i osiem hazy sześć…

– Sto osiem – warknął Szermicki. – Odpada.

– Połowa. Pięćdziesiąt dla hównego hachunku.

– Od razu nie dam rady.

– Może być na dwie haty. Nie więcej. Oświadczenie dostanie pan przy dhugiej. Thansakcję powinniśmy zakończyć w ciągu miesiąca po uhodzeniu dziecka.

– Zgoda. Niemniej to naciągactwo.

– Te pieniądze są potrzebne matce pańskiego dziecka, żeby mogło zacząć jakie takie życie – skarciła go Eulalia. – Żeby nie uhodziło się bez pehspektyw i nie mieszkało potem z matką pod mostem. Ona ich nie hozthwoni, może pan być pewien. To zhesztą niewiele. Tyle co waht jest samochód nie najwyższej klasy. Ten mehcedesik na podjeździe kosztował dużo więcej. A tehaz żegnam pana. W ciągu dwóch tygodni zgłosimy się do pana po odbióh piehwszej haty, w kwocie dwudziestu tysięcy złotych. Tu jest numeh telefonu komóhkowego Pauliny, phoszę ją zawiadomić bezpośhednio, a ona poda panu numeh konta, na któhe należy wpłacić pieniądze. I bahdzo phoszę, niech pan nie liczy na to, że Paulina przez telefon da się przekabacić. Jeżeli tak się stanie, ja osobiście whócę tu z mojej wsi, znajdę wszystkie gęsi, któhe pan przeleciał w zamian za wpis w indeksie, i wszystkich studentów, którzy dawali panu w łapę. A potem udam się z tym do gazet i telewizji. Pan wie, że to zhobię. Bez najmniejszych skhupułów.

Dla lepszego efektu trzepnęła jeszcze laseczką po stole, wywołując nerwowe drgnięcie Szermickiego, po czym godnie wstała i nie oglądając się za siebie, wyszła.

– Godzinę czekam – taksówkarz był niezadowolony, ale miała to w nosie.

– Najwyżej pół – odrzekła swobodnie. – Mówiłam, że zapłacę.

Do Lucynki i Paulinki.

W taksówce natychmiast wybrała komórkowy numer Pauliny.

– Pola – powiedziała z rozpędu głosem babci Lubeckiej. – Nie miałaś przed chwilą jakiegoś telefonu? Nikt do ciebie nie dzwonił?

– Nie, a kto mówi?

– Ja mówię, nie poznajesz? Och, rzeczywiście… – wróciła do swojego normalnego sposobu mówienia. – A teraz?

– Teraz tak… O co chodzi z tym dzwonieniem?