Kiedy udało jej się z niemałym trudem zaparkować w pobliżu Zamku, przed urzędem stanu cywilnego kłębiły się tłumy, w tym dwie pełne ekipy filmowe. Nowożeńców nie było widać.

– Są w środku – zaraportował w przelocie Pawełek, filmujący przybywających wciąż gości. – Wchodź już, bo się potem nie dopchasz na miejsca siedzące!

Posłuchała i trafiła akurat na podniosły moment wejścia do sali ślubów. Młodsi koledzy przepuścili ją do przodu… no, może trochę wymusiła to przepuszczenie, ale strasznie chciała natychmiast zobaczyć pannę młodą. A zwłaszcza jej absztyfikanta.

Absztyfikant spodobał się Eulalii od pierwszego wejrzenia, miał bowiem fizjonomię człowieka z charakterem. Wyglądał równie przystojnie, jak wtedy w programie, tylko wówczas usta miał zacięte i wzrok twardy jak skała, a teraz uśmiechał się sympatycznie, a w kącikach oczu miał kurze łapki. Pogłębiały mu się, kiedy patrzył na Wiktorię.

Wika wyglądała prześlicznie, ubrana w skromny kostiumik w kolorze jasnomorelowym i mały kapelusik w tym samym kolorze i z takąż woalką. Filmowe oko Eulalii z uznaniem dostrzegło również jasnomorelowe satynowe pantofle. W ręce trzymała bukiecik kolorowych frezji.

Bardzo ładna kompozycja, naprawdę. Znakomicie dopasowana do ciemnoszarego garnituru pana młodego.

Eulalia kiwnęła głową z aprobatą. Wika podchwyciła spojrzenie przyjaciółki, puściła do niej oko i pokazała podniesiony kciuk. Absztyfikant zauważył to i ukłonił się Eulalii. Doszła do wniosku, że Wika dobrze trafiła. Aczkolwiek facet jest od niej nieco starszy… chyba przed czterdziestką, Wika ma około trzydziestu albo jakoś tak. Och, nieważne, dla niej i tak jest o wiele za młody.

Do sali wpadły z impetem obie ekipy telewizyjne i tu się podzieliły: Marek zajął się wyłącznie parą młodych, a Pawełek skoncentrował się na całej reszcie.

Teraz Eulalia przyjrzała się świadkom. Nooo, jeden jest z całą pewnością rybakiem. Pewnie przyjaciel tego całego Wojdyńskiego z czasów, kiedy sam pływał. Albo aktorem charakterystycznym, grającym całe życie tylko role rybaków. Wprawdzie miał na sobie bardzo porządny garnitur z marynarką dwurzędową, ale z rękawów tej marynarki wystawały łapy wielkości średnich bochenków chleba i wyraźnie przeżarte przez sól. A ruda broda to już był po prostu ósmy cud świata. Ogromna, postrzępiona, w kształcie łopaty. I małe niebieskie oczka, bystro patrzące z sieci zmarszczek pokrywających gęsto ogorzałe oblicze. Miód. Warto by o nim kiedy zrobić reportaż, ale to już pewnie Wika też zauważyła, nie będzie koleżance podbierać obiektów.

Drugiego świadka znała. Wiki szwagier, Krzyś ortopeda. Bardzo przyjemny człowiek, nastawiał jej kiedyś zwichniętą rękę, a ponieważ zwichnęła ją sobie w stanie nietrzeźwym, więc zamiast znieczulenia zaordynował jej dodatkową setkę. Jak twierdził, jego środki anestetyczne mogłyby się nie polubić z tą całą gorzałą, którą już zdążyła wytrąbić. Terapia poskutkowała, ręka na trzeci dzień była jak nowa.

Krzyś pchał przed sobą wózek, w którym, jak się Eulalia domyśliła, przebywał pięciomiesięczny synek Wiki. Maciuś, ubrany w jakieś bardzo godne szaty, w białej koszulce i krótkich aksamitnych porteczkach (jasnomorelowych!), z gołymi tłustymi nóżkami, był rozkoszny. Eulalii najbardziej podobał się jego olimpijski spokój. Nie spał. Małymi oczkami mierzył zebranych, lekko zezując.

Pani urzędniczka zajęła swoje miejsce za stołem i już chciała zaczynać ceremonię, kiedy rozległ się niezadowolony głos Pawełka:

– Kochani, tak nie może być! Zasłaniacie mi całe światło! Franek, wlazłeś mi na reflektor, odsuń się! Jeszcze! Uważaj, bo go wywalisz! Krysiu, proszę cię, ty się też cofnij!

Eulalia rozejrzała się. Istotnie, operatorzy zdążyli zawczasu postawić sobie kilka świateł, które teraz ginęły w tłumie krewnych i przyjaciół. A właściwie tylko przyjaciół, bo krewni zajmowali miejsca siedzące z przodu.

Urzędniczka spłoszyła się nieco, przyzwyczajona do obojętnych facetów z kamerami („Śluby, wesela, chrzciny, pogrzeby, wideofilmowanie, tanio”), ale obecni przyjęli pretensję Pawełka ze zrozumieniem, tłum zafalował, ścieśnił się, przesunął, reflektory wyjrzały na świat i zaczęły pełnić swoją powinność.

Panna młoda obejrzała się i oceniła sytuację okiem zawodowca.

– Może pani startować – syknęła w stronę urzędniczki, a jej narzeczonemu znowu pogłębiły się kurze łapki.

Pani urzędniczka wstała, chrząknęła i udzieliła ślubu.

Obie kamery pracowały cały czas, teraz już naprawdę bez – szmerowo. Urzędniczkę początkowo peszył nieco potężny włochaty mikrofon, dyndający jej nad głową, trzymany na długim kiju przez wysokiego młodzieńca z warkoczem do pasa, ale szybko przyzwyczaiła się do niego. Nie mogła tylko powstrzymać się od łypania w obiektyw, kiedy Pawełek podchodził do niej, żeby zrobić zbliżenie.

– Ta ci czuje kamerę – szepnął w ucho Eulalii Mateusz. – Jak ja to powycinam?

– Poradzisz sobie – odszepnęła. – Dasz przebitkę na niemowlaka…

Maciuś wodził jednym okiem po suficie, drugim gapił się na mamusię, która właśnie składała przysięgę małżeńską.

Eulalii przypomniał się jej ślub z Arturem. W tej samej sali. Oni też powtarzali tę formułkę. Cóż, nie na długo tego starczyło. Miejmy nadzieję, że Wice i temu jej Tymonowi starczy na dłużej. On też rozwodnik. Podobno straszną miał żonę, wielu znajomych dziennikarzy miało z nią do czynienia, była rzeczniczką prasową czegoś tam, więc ją znali, i nikt nie wyrażał się o niej z sympatią. Rozwodził ich zaprzyjaźniony z Ewą sędzia… O, jest Ewa i jest ten jej komandor, Boże, jaki piękny! Prawie taki piękny jak Roch! Starszy, ale za to o wiele wspanialszy, w mundurze, z tym całym złotem na rękawach! Oni też się pobierali niedawno, ale na ich ślub Eulalii nie chciało się jechać do Świnoujścia.

Poczuła coś jakby ukłucie zazdrości. Kochają się te jej koleżanki, wychodzą za mąż, kwitną z tego powodu, a ona… ona kwitnie, jak fryzjerce kolor wyjdzie…

Ceremonia dobiegała końca. Państwo młodzi mieli już na palcach nowiutkie złote obrączki i właśnie zabierali się do całowania. Marek z kamerą tańczył wokół nich, przyłączył się do niego i Pawełek, zaniedbawszy publikę. Pocałunek został zdublowany na użytek operatorów, po czym świeżo upieczony mąż zostawił na chwilę świeżo upieczoną żonę, podszedł do wózeczka i ostrożnie wydobył zeń Maciusia. Rozległy się spontaniczne oklaski. Wika, której dopiero teraz błysnęło w oku coś w rodzaju łzy, ucałowała łysy łebek swojego synka, Tymon, chyba też wzruszony, uczynił to samo. Usteczka Maciusia rozciągnęły się w uśmiechu zadowolenia.

Nagłe przez brawa i hałas czyniony przez krewnych i przyjaciół przedarł się niekonwencjonalny okrzyk panny młodej:

– O cholera! Tymon, to chyba na szczęście!

Mąż spojrzał na nią wzrokiem, który wyrażał całkowite niezrozumienie. Panna młoda, chichocząc nieprzyzwoicie, ujęła go pod ramię i odwróciła w stronę sali. Grzmot śmiechu targnął urzędem. Operatorom zatrzęsły się kamery na ramionach. Siostra panny młodej też spojrzała, przerażona podniosła ręce i wrzasnęła dramatycznie:

– Jezus Maria! Zapomniałam założyć mu pampersa!

Na szarym garniturze pana młodego rosła duża ciemna plama.

Z przyjęcia weselnego Eulalia wróciła około trzeciej w nocy. Kiedy wsiadała do taksówki, z przerażającą jasnością dotarło do niej, jak bardzo jest samotna! I to najgorszym rodzajem samotności jest samotna: samotnością w tłumie! Żeby chociaż mogła się schować w jakimś kąciku i spokojnie popłakać, ale nie – wszędzie za nią trafią, wszędzie wlezą, znajdą, zasypią pretensjami… Inne weselne baby wsiadały do taksówek z jakąś męską eskortą, a ona sama, samiutka! No nie, nie rozpłacze się teraz przy taksówkarzu. A z drugiej strony – dlaczego nie? Taksówkarz jak terapeuta – obcy, obojętny, można mu wiele rzeczy powiedzieć, na pewno mu się zwierzają rozmaici pijaczkowie.

Stop. Nie jest żadnym cholernym rozmazanym pijaczkiem. I nie będzie ryzykowała zrujnowania makijażu. Przy obcym facecie.