Przystojny ten taksówkarz. Trochę jak De Niro. Nie, ona nie przepada za De Niro ani za żadnymi takimi czarnymi typkami, ale ten jest dosyć stylowy. Milczący. Słowa dotąd nie powiedział, wysłuchał adresu, kiwnął tylko głową, że wie, gdzie to jest (a mało kto wie, gdzie jest jej górka) i jedzie. Ładnie jedzie, płynnie, nie szarpie. I ręce na kierownicy ma nie najgorsze. Bez obrączki.

– Szesnastka – odezwało się radio. – Gdzie jesteś? Mam dla ciebie kurs.

– Już jestem na Prawobrzeżu – odrzekł kierowca miłym, niskim głosem. – Za pięć minut będę wolny.

Bardzo dobrze, jedź potem na Krzemienną koło sklepu monopolowego, będziesz miał klienta do Goleniowa, wraca z wesela.

– Ooo, to będzie już drugi klient z wesela – powiedział kierowca i najwyraźniej ucieszony wizją tłustego kursu, uśmiechnął się szeroko w stronę pasażerki.

Pasażerkę zatkało. Czarny przystojniak miał z przodu tylko dwa reprezentacyjne zęby.

De Niro! Boże, nawet na taksówkarzu się zawiodła!

Ale to radio w taksówce nasunęło jej przyjemne skojarzenia… Bacówka. Jeszcze trochę musi wytrzymać, a potem pojedzie tam z Bliźniakami.

Zegnać ich dzieciństwo!

Jednak się rozpłakała. Dobrze, że w łazience, gdzie miała pod ręką wszystko, co potrzeba dla ratowania twarzy… w sensie dosłownym.

Kładąc się wreszcie spać, była w wieku zbliżonym do sześćdziesiątki.

Z programu grantowego nic nie wyszło. Krysia dostała uprzejme zawiadomienie, że niestety, bank postanowił rozdzielić pieniądze między innych uczestników konkursu.

– A co wyście myślały, naiwniaczki – zaśmiała się obecna przy omawianiu straty Ewa. – Takie konkursy są rozstrzygnięte od urodzenia. Ogłasza się tylko dla utrzymania pozorów.

– Tak podejrzewałam – powiedziała Krysia. – Ale nie chciałam Lali psuć entuzjazmu. Ona naprawdę myślała, że dostanie te pieniądze.

– Jesteście zepsute i cyniczne. – Eulalia wzruszyła ramionami. – Nie będę z wami rozmawiała, bo się przy was starzeję lawinowo. Macie na mnie zły wpływ. Nie widziałyście gdzieś Tereni pudernicy?

– Powinna być teraz w studiu. – Krysia była poinformowana. – Klaudia za kwadrans zaczyna nagrywać swój wiekopomny program.

Eulalia skinęła głową i udała się do drugiego budynku.

Weselne, a raczej postweselne ponure nastroje szczęśliwie jej minęły, odzyskała swoje ulubione czterdzieści dwa lata (trzydzieści dziewięć miewała wyłącznie prosto od fryzjera). Być może dobroczynny wpływ wywarła na nią bliskość dwudziestego pierwszego września, czyli dnia, w którym stanie twarzą w twarz z architektem Szermickim.

U Tereni kłębił się tłum. Eulalia zajęła krzesło w kąciku i przyglądała się z przyjemnością fachowym poczynaniom charakteryzatorki. Terenia sprawnie pokrywała kolejne twarze warstwami podkładu i pudru, matowiła błyszczące czółka, zatoki i łysiny, podkreślała oczy paniom, likwidowała worki pod oczami, przyciemniała drugie podbródki, nabłyszczała fryzury…

Wreszcie ostatni klient, poganiany przez autorkę programu, czyli Klaudię, opuścił pomieszczenie. Był to, nawiasem mówiąc, biskup.

– Księży chyba trochę krępuje to, co z nimi robisz? – zauważyła Eulalia, przesiadając się na fotel przed lustrem. – Terenia, bądź koleżanka, zapudruj mi te cienie pod oczami!

– Proszę cię bardzo, Lalu. Nie, wcale ich nie krępuje. – Terenia sprawnie zabrała się za jej twarz. – Przeciwnie, powiedziałabym, że bardzo lubią siedzieć na tym miejscu. Wcale im się nie spieszy stąd uciekać…

I trudno się temu dziwić – pomyślała Eulalia, kątem oka dostrzegając przepastne wycięcie czarnej sukienki pochylonej nad nią charakteryzatorki oraz apetyczną zawartość tego wycięcia.

– No to teraz jesteś gwiazda.

– Dziękuję ci, kochana. Słuchaj, ja bym miała do ciebie poważniejszą prośbę. Bardziej z dziedziny charakteryzacji niż takiego prostego makijażu.

– Mam z ciebie zrobić Babę – Jagę? Czy może starszego pana? Jestem do usług.

– Coś pośredniego. Słuchaj, historia jest romansowa.

– Kocham romanse! Już mnie masz! A opowiesz mi, o co chodzi?

– No więc jedna panienka z dobrego domu chciała się dostać na studia. Rodzice dali jej forsę na kursy przygotowawcze i niestety, na tych kursach zakochała się w wykładowcy…

– A on był żonaty i dzieciaty!

– Rzecz jasna. Niestety, też twierdził, że się w niej zakochał, w tej małolacie. Miłość została skonsumowana i panienka zaszła w ciążę.

– I on sobie przypomniał, że ma rodzinę.

– Ty to znasz życie. Panienka, oczywiście, na studia nie zdawała. Rodzice ją z domu wyrzucili, chwilowo przemieszkuje u przyjaciół.

– U ciebie.

– Zgadłaś. To jest koleżanka moich dzieci. Ona się, oczywiście, zaparta, że do rodziców nie wróci. Dziecko zamierza urodzić i wychować. Na szczęście…

– Jak to urodzić i wychować? U ciebie w domu?

– …Na szczęście, powiadam, znalazł się w pobliżu jej dawny chłopak i też się, nawiasem mówiąc, wprowadził do mnie, a ona się na niego nawróciła. Tylko że jego rodzice też ich u siebie nie chcą.

– Matko Boska! I co?

– Chłopak jest w porządku, studiuje i pracuje, zarabia nawet jakieś tam pieniądze, ale co to za pieniądze. Co ja ci będę opowiadać. Trzeba amanta stuknąć na duży aliment. Żeby młodzi mieli na mieszkanie.

– A amant, oczywiście, niezainteresowany.

– W najmniejszym stopniu. Zamierzam iść do niego i trochę go postraszyć.

– Będziesz go szantażować! – ucieszyła się Terenia.

– Tylko odrobinę. Nie mogę iść do niego jako ja, bo on mnie może rozpoznać, kiedyś robiłam z nim wywiad.

– I tak by cię rozpoznał. Masz znaną twarz.

– Znaną czy nie, nie chcę ryzykować. Pomożesz mi?

– Już powiedziałam, że tak. Kim chcesz być?

– Leciwą arystokratką. Myślałam, żeby być matką tej mojej panienki, ale chyba lepsza będzie babka. Jędzowata, żeby się wystraszył. Parszywy charakterek ma mi wypełzać na oblicze.

– Pomyślę. Kiedy?

– W piątek.

– Będę potrzebowała dwóch godzin, weź to pod uwagę.

– Mogę przyjść o dziewiątej?

– Nie bardzo. Jedenasta?

– To już wolę po południu. Nie chciałabym się natknąć na jakichś klientów w nadmiarze. Po południu pewnie ich nie będzie miał, a wiem, że będzie uchwytny do wieczora.

– Dobrze. Przyjdź o trzeciej. Przerobimy cię na cacy, a potem przeszwarcuję cię prosto do windy i do garażu. Ubranko stosowne będziesz miała?

– Coś wykombinuję.

Pożegnały się obie z błyszczącymi oczami. Następną osobą, do której Eulalia się zwróciła, tym razem telefonicznie, była Anka Juraszówna w teatrze. Jej też opowiedziała skróconą, acz rzewną love story. Anka była zachwycona, podobnie jak Terenia.

– Przypuszczam, że kostium ciotki Augusty z „Brata marnotrawnego” byłby jednak zbyt staroświecki – chichotała do słuchawki. – A może jednak? Bo on ma taki cudny kapelutek…

– Anka, ty się nie wygłupiaj – skarciła przyjaciółkę Eulalia. – On ma myśleć, że to wszystko prawda! Ja mam być tylko deczko staroświecka, a nie zaraz dziewiętnasty wiek. Rozumiesz: arystokratyczna dezynwoltura. Nie dbam o powierzchowność, bo i tak jestem sobie księżna pani.

– Dobrze, dobrze. Jak księżna, to i tak musisz mieć kapelusz. Może nie akurat z „Brata marnotrawnego”… Czekaj, coś mi chodzi po głowie…

– Wiem, co ci chodzi! Jak robiliście Witkacego w zeszłym roku, to któraś z tych strasznych bab miała taki kostium granatowy, z kapeluszem.

– Miała! Halucyna Bleichertowa! O niej myślałam! Tylko bluzkę sobie jakąś znajdź sama, bo tamta miała takie straszne falbany. A kostium będzie w sam raz.

– Załatwisz mi wypożyczenie?

– Z prawdziwą przyjemnością. Ale pod warunkiem, że mi opowiesz, jak było!

– Ma się rozumieć. A jak tam wasza Pippi Langstrumpf?

– Był casting, ale Boner nikogo nie wybrał. Zarządził dogrywkę. Ty, muszę kończyć. Trzymaj się. Już idę, dyrektorze…

Wracając do domu, Eulalia wstąpiła do sklepu i nabyła kilka dużych paczek z różnymi kawałkami mięsa przyprawionymi do pieczenia na grillu. Dołożyła do tego trzy butelki czerwonego wina Sofia Merlot (kiedyś jej się spodobało, a kosztowało niecałe siedem złotych za butelkę) i postanowiła zrobić trzyosobowe przyjątko w krzakach. Dla siebie, Poli i Roberta. Jeżeli reszta – zwłaszcza ojciec – będzie miała chęć, niech się dołączy. Ale obowiązku nie ma. Młodym natomiast przyda się jakaś rozrywka, ostatnio Paulina bała się prawie schodzić na parter, Robert zaś często bywał nieobecny z racji jakichś tajemniczych zajęć zarobkowych, którym się z zapałem oddawał. Wracał zmęczony i, jak twierdził, na pół ślepy od patrzenia w komputer. No więc teraz dla odmiany niech popatrzy na zielone. Oraz na czerwone, ponieważ jako mężczyzna będzie miał za zadanie rozpalić grill.