Odmówiła zabierania chleba i soli, jak również bukietu świeżo zerwanych róż i piwonii, bukietu czegokolwiek i w ogóle czegokolwiek.

Poszła saute. Jak to określił Robert.

Nie skorzystała z furtki w płocie dzielącym ogródki, uważała, że wytworniej będzie nadejść od frontu.

Nadeszła więc od frontu, stwierdzając przy okazji, że jodłowy peugeot ma wgnieciony błotnik z prawej strony (spostrzegawczość filmowca – pomyślała z zadowoleniem; jej niedawny ponury nastrój zmienił się biegunowo pod wpływem rodzinnych figielków i tryskała teraz radością życia).

Zadzwoniła do drzwi.

Postała przy nich chwilę, ale nie powtarzała dzwonka, słysząc, że ktoś schodzi z góry.

Drzwi się otworzyły i powitalne przemówienie zamarło Eulalii na ustach.

– Och, przepraszam, nie wiedziałam… – wyjąkała, ale po chwili, odzyskawszy kontenans (choć jej radość życia szlag z nagła trafił), dokończyła – nie wiedziałam, kto tu się sprowadza, chciałam się przywitać i przedstawić jako sąsiadka, ale w tej sytuacji widzę, że nie jest to potrzebne. Do widzenia panu. – To ostatnie wyrzekła już całkiem lodowatym tonem.

– Ależ… Bardzo proszę, niech pani nie odchodzi – powiedział gbur, on to był bowiem we własnej postaci, dla odmiany tonem, który przechodził szybko metamorfozę z ucieszonego na proszący. – Naprawdę…

Ale Eulalia już odchodziła, godnie wyprostowana.

Godne wyprostowanie przeszło jej, gdy miała pewność, że gbur już jej nie widzi. Pędem wbiegła do domu i runęła do telefonu.

Przy telefonie siedziała Marysia i opowiadała jakiejś naiwnej kumpelasi, jak to ona będzie w teatrze u pana Bonera grała Pippi Langstrumpf i jak to dziennikarze będą ją rozrywać, ale ona nie wszystkim udzieli wywiadu, o nie, a w telewizji wyłączność na nią będzie miała jej ciocia, pani Eulalia Manowska, ta słynna redaktorka…

Eulalia już chciała ją brutalnie wyrzucić od aparatu, ale wzmianka o wyłączności powstrzymała ją od aktów przemocy. Jakoś nie wypada… słynnej redaktorce.

– Marysiu – powiedziała półgłosem – chciałabym zadzwonić, długo będziesz rozmawiała?

– Czekaj, Patrycja – powiedziało dziecko. – To właśnie moja ciocia. Już kończę, ciociu, pewnie musisz zadzwonić do telewizji, to pozdrów ode mnie Pawła, no wiesz, tego sympatycznego operatora. Tego, co mnie wprowadził do programu. Cześć, Patrycja, dokończymy innym razem.

Marysia, inteligentne dziecko, zobaczyła w oczach cioci coś, co kazało jej jak najszybciej udostępnić aparat.

– Proszę, ciociu, dzwoń – pisnęła i prysnęła.

Eulalia wybrała numer Rocha. Lepiej, żeby był!

Był.

– Halo… słucham – powiedział swoim dźwięcznym i miękkim głosem, którego brzmienie wywoływało sensacje kardiologiczne u większości normalnych kobiet w wieku poborowym.

– Rochu! To ja! Komuś ty zaprotegował to mieszkanie, to znaczy ten dom, to znaczy połówkę mojego bliźniaka?!

– To przecież nie była twoja połówka – zdziwił się Roch – tylko tych twoich przyjaciół ze Śląska. Podobno bardzo mili ludzie.

– Ten facet to twój szef?

– Niejaki Wiązowski? Mój. Lala, czy ty się mnie nie czepiasz przypadkiem? Kazałaś mi zebrać świadectwa moralności, zanim dam kontakt na tych twoich Ślązaków, to zebrałem. Wszyscy znajomi mówili zgodnym chórem, że gość bardzo przyzwoity, bez hałaśliwych nałogów, bez rodziny, cichy, spokojny, kulturalny, dobrze wychowany i sympatyczny. Widzisz, ile się dowiedziałem?

Dla ciebie. Bo ty mi kazałaś. To czego teraz chcesz? Aha, jeszcze sportsmen. Taki niewyczynowy, bo podobno po jakimś poważnym wypadku. Uznałem, że będzie ideałem sąsiada. Chyba że zależało ci na rozrywkowych? Czemu nic nie mówisz?

– Bo ty mówisz. Poznałeś go?

– Przelotnie. On ma teraz urlop, a pracę u nas zaczyna dopiero od września. A co, ty go znasz?

– Spotkałam go parę razy w życiu i za każdym razem warczeliśmy na siebie jak dwa psy.

– Ajajaj, nie mogłem tego przewidzieć. Bardzo mi przykro. Co teraz zrobisz, zabijesz go?

– Głupi jesteś. Zachowam splendid isolation. Może czasem dla rozrywki wrzucę mu do ogródka zdechłą mysz. Znajome koty czasem mi przynoszą. No cóż, przepraszam, że cię niepokoiłam…

– Drobiazg, naprawdę. On był podobno cały w skowronkach, jak zobaczył ten wasz wspólny dom, a zwłaszcza widok na Szczecin z góry i tę całą zieleninę dookoła. Kolega mi mówił, taki jeden, co mu się pomagał wprowadzać.

– Wypchaj się, Rosiu. No to żegnam cię czule, mimo wszystko.

– Ja cię też. Aha, fama głosi, że to doskonały fachowiec. W moim zawodzie. Rozumiesz. Dobrze jest mieć inteligentnego szefa.

– Gratuluję – powiedziała Eulalia z przekąsem i rozłączyła się.

Rodzina i pozostali lokatorzy wisieli już nad nią, żądni informacji.

Eulalia udzieliła informacji, z uczciwości nie zapominając o żadnej z zalet wymienionych przez Rocha i dodając krótko:

– Ale ja z nim miałam kiedyś nieprzyjemne spotkanie. Zaprzyjaźniajcie się z nim beze mnie.

Wyglądało na to, że proces zaprzyjaźniania się wzajemnego może się przeciągnąć. Gbur razem ze swoim jodłowozielonym peugeotem znikał o poranku i dopiero wieczorem zapalały się światła w jego połówce bliźniaka. Eulalia miała sporo roboty; ponieważ ekonomiści dostarczyli materiały w postaci wyrwanych przypadkowo z Internetu danych statystycznych. Niewiele jej one pomogły, ale w każdym razie zorientowała się nieco w ekonomicznym i finansowym (czy raczej finansistowskim) podejściu do rzeczy. Nauczyła się też odrobiny nowego uniwersyteckiego żargonu i nawet go miejscami zastosowała w scenariuszu, dla wywołania wrażenia fachowości na oceniających bankowcach. Przyrzekła sobie jednak, że nie będzie nigdy mówiła o nikim, że jest targetem jakiejś tam akcji. I nie będzie przykładów nazywała kejsikami. Te kejsiki wydawały jej się szczególnie obrzydliwe. Myślała początkowo, że to od key, czyli klucza – na zasadzie dobierania klucza do czegoś – ale okazało się, że nie. To od case. Przekłady w tych uniwersyteckich materiałach nazywane były case study. Zobaczyła to potem napisane.

Na wyprodukowanie scenariusza miała, oczywiście, jedno przedpołudnie (z tym że dla niej południe następowało o szesnastej). Na szczęście miała już wymyślony zgrabny minicykielek, pozostawał jej tylko fizyczny proces wpisania tego wszystkiego do komputera (nie znosiła również określenia „wklepać do komputera”, którego chętnie używali jej koledzy). Po czym producentka Krysia z pianą na ustach i klnąc okropnie, mogła odwalić tę olbrzymią biurokrację, której bank wymagał.

Zdążyły na styk. Gruby pakiet zabrał kurier w przeddzień składania ofert i przysiągł, że dotrze on w terminie na bankowe biurko w stolicy.

Następnego dnia Eulalia w towarzystwie Rocha zaczęła produkcję zdjęć do kolejnych odcinków ich wspólnego programu.

Roch uparcie twierdził, że jego nowy szef, Janusz Wiązowski, cieszy się wszechstronnie znakomitą opinią. W drodze nad morze

Eulalia opowiedziała mu swoje perypetie z gburem, uparcie nazywając go gburem, czemu Roch konsekwentnie się przeciwstawiał, twierdząc, że nie wypada mu słuchać brzydkich wyrazów na temat własnego szefa. Którego zresztą nie zdążył nawet porządnie poznać – mówiła zaperzona Eulalia – a przecież może się okazać, że to ona ma rację i Roch będzie musiał przyznać jej tę rację!

– Nie wiem, czy będę musiał – powiedział Roch. – Przecież on ma fobię tylko na baby z telewizji. A ja nie jestem baba z telewizji.

– Jak to nie jesteś baba z telewizji? To znaczy, nieważne, że nie baba, pamiętaj, że pierwsza żona zwiała mu z facetem z telewizji! Na facetów z telewizji on też musi mieć fobię! A jeszcze w dodatku takich pięknych facetów z telewizji!

– Powiadasz?

– Pewnie, że powiadam. Ja ci radzę, ty na niego uważaj, nie wiadomo, do czego on może być zdolny!

– Powiadasz, że pięknych facetów?…

– Rochu! Czy ty jesteś niedorozwinięty? Czy może nie masz w domu lustra? Nie widzisz, jak wyglądasz? Nie widzisz, jak na ciebie baby reagują?