Byłaby powiedziała „cwaniaków”, ale udało jej się powstrzymać w porę. Konsultant od kreowania potrzeb wciąż miał na twarzy uprzejmy uśmiech. Cyborg. Gdyby jej ktoś powiedział tyle nieprzyjemnych (i prawdziwych) rzeczy, to albo by wyszła, albo się pokajała. A ten nic.

– No cóż – powiedział z uśmiechem Hugh Granta. – Myślę, że wiem, czego pani potrzebuje.

– Ach, to cudownie – prychnęła Eulalia sarkastycznie. – Tylko musi pan pamiętać, że ja to muszę dostać najpóźniej jutro. Inaczej nie zdążymy wyprodukować wszystkich wymaganych kwitów.

– Wiem, wiem. Nieraz dostawaliśmy granty i orientujemy się, jakiej to biurokracji wymaga.

Eulalia zmilczała i nie wypowiedziała słów, które cisnęły się jej na usta. Ona sama nie dałaby im złamanego szeląga. Po dłuższym zastanowieniu doszła do wniosku, że i bez tak zwanych konsultacji (przynajmniej z tym zespołem) poradziłaby sobie, a już na pewno na etapie założeń i scenariusza. Do momentu samej realizacji kogoś mądrego by sobie znalazła. Ale bank prawdopodobnie przychylnym okiem spojrzy na konsultantów uniwersyteckich wymienionych we wniosku o dotację. Przecież nie będą sprawdzać ilorazu ich inteligencji. Trudno. Lepiej będzie ich mieć.

– Przepraszam, pan coś mówił, a ja się zamyśliłam.

– Pytałem, czy chce pani jakiś historyczny rys oszczędzania.

W materiale, który od nich dostała, było, owszem, coś w rodzaju takiego rysu. Pies zakopuje kość. Prehistoria: neandertalczyk odkłada część upolowanego mamuta. Dziewiętnasty wiek: chowanie pieniędzy w materacu.

– Nie, dziękuję – rzekła pospiesznie. – Skoncentrujmy się na teraźniejszości, bez odwoływania się do odległych doświadczeń.

– A doświadczenia minionego pokolenia? – Sądząc po jego wieku, miał chyba na myśli JEJ pokolenie. Minione! Młody osioł! – Bo, jak pani zapewne przyzna, w poprzednim okresie konsumpcja była zbyt wielka. Osobiście uważam, że pokolenie naszych rodziców powinno było się poświęcić dla dobra swoich dzieci.

Nie wierzyła własnym uszom.

– Poświęcić? To znaczy co?

– Nie konsumować – wyjaśnił uprzejmie. – Oszczędzać. Odkładać. Pani nie zgadza się ze mną?

– Oczywiście, że nie. Po pierwsze uważam samo pojęcie poświęcania się za obrzydliwe…

– Obrzydliwe?

– Tak, obrzydliwe. Czynienie dobra, owszem. W porządku. Ale nie poświęcenia czyjegoś dobra dla dobra kogoś innego. Chyba że dobro tego kogoś jest dla nas droższe niż nasze własne, ale wtedy to już nie będzie poświęcenie. Wtedy nasz czyn przyniesie nam radość, cokolwiek by to było. A pan chce mi powiedzieć, że skoro należę do pokolenia pańskich rodziców, to też powinnam brać udział w tym zbiorowym poświęceniu? I po cóż to?

– Dla dobra własnych dzieci – oświadczył z wbudowanym wdziękiem cyborg.

– Moje dzieci nie czułyby się dobrze ze świadomością, że ich matka zrezygnowała z przyjemności życiowych po to, żeby one miały więcej do zeżarcia. Zapewniam pana. Poza tym uważam, że każdy ma prawo przeżyć swoje własne życie. Ma je tylko jedno.

Wyraz twarzy młodego tygrysa finansów świadczył, że on nie podziela jej poglądów. Czym prędzej zatem dała mu do zrozumienia, że teraz powinien natychmiast udać się do zespołu i wygenerować w jego łonie naukowe uzasadnienie potrzeby oszczędzania. Skoro taki z niego kreator potrzeb, to niech wmówi ludziom, że potrzebują oszczędzać. Ciekawe tylko, z czego.

– Pani redaktor… – Zaśmiał się perliście, gdy wypsnęła się jej ta wątpliwość. – Zawsze można oszczędzić. Zawsze. Weźmy na przykład naszych stoczniowców. Załóżmy, że taki stoczniowiec pracuje za tysiąc pięćset złotych. Nie wiem, za ile on naprawdę pracuje, ale załóżmy, że właśnie za tyle. I teraz coś się złego dzieje, nasz stoczniowiec traci pracę. Na przeżycie, dopóki nie będzie miał nowej, będzie miał tyle, ile zaoszczędzi. A potem dostanie zasiłek sześćset złotych. I też za niego przeżyje. Co to oznacza? Że mógł cały czas żyć za sześćset i oszczędzać dziewięćset miesięcznie.

Eulalii nie chciało się już dyskutować. Miała tylko nadzieję, że facecik kiedyś straci pracę i będzie musiał żyć za sześćset złotych miesięcznie. Życzyła mu tego szczerze. Bez względu na to, czy ma żonę i drobne dzieci, czy nie. Mogła baba patrzeć, za kogo wychodzi, a już dzieci trzeba mieć z kimś rozsądnym.

Współpraca z naukowcami (nie uważała ich bowiem za uczonych, ale właśnie za typowych naukowców) wyczerpywała ją niezmiernie. Czuła klekotanie serca i uderzenia gorąca. Co za kretyn. Bezwzględny kretyn! Bezwzględny nie w sensie stopnia kretyństwa, tylko w tym znaczeniu, że bez uczuć. A może on jest monetarysta. Albo liberał.

Do domu! Do Bliźniaków! Na leżak, pod krzaczek!

– Dzieci moje, Sławko i Kubusiu – zaczęła uroczyście, zjadłszy doskonały obiad ugotowany przez Balbinę – czy dobrze byście się czuli, wiedząc, że poświęciłam dla was swoje życie?

– Jak mamy to rozumieć, mamuniu? – spytał ostrożnie Starszy Bliźniak.

– Ano tak, że sama nic z życia nie miałam, nie korzystałam z żadnych udogodnień ani przyjemności, wszystkie pieniądze odkładałam dla was, żebyście teraz mogli je przeżreć…

– Bylibyśmy zachwyceni – rozpromienił się Kuba. – Dlaczego tego nie robiłaś?

– Ty draniu – jęknęła Eulalia. – po co ja cię karmiłam własną piersią?

– Nie oszukuj, mama – skarciła ją Młodsza Bliźniaczka. – Nie karmiłaś nas piersią, bo miałaś jakieś zakażenie, a potem my, idioci, woleliśmy flaszkę.

– Bo podobno flaszka miała większy otworek niż twoja… propozycja – dołożył Kuba. – Mleko lepiej leciało. Uważam, że mogłaś sobie wywiercić większy. Ale ty nigdy nie miałaś skłonności do poświęceń.

– A w ogóle co to za idiotyzmy przychodzą ci do głowy? – zakończyła sprawę Sława. – To dlatego, że ostatnio mniej pracujesz. Szybciej wracasz do domu. Masz głupie myśli. A może to klimakterium?

– Zamknij się, dziecko. – Eulalia nie miała zamiaru pozwalać dzieciom na takie aroganckie supozycje. – To nie to, co myślisz, tylko osobiste kontakty z ludźmi nauk ekonomicznych.

Opowiedziała im swoje przeżycia.

– No więc jeżeli tacy ludzie rządzą naszą gospodarką, to ja się już niczemu nie dziwię – zakończyła dramatycznie. – Dlaczego nie zdawaliście na ekonomię? Miałabym przynajmniej jakąś nadzieję na starość.

– Złudzenia, mamo – zgasiła ją córka. – Kto wchodzi między wrony… Sama wiesz. Moglibyśmy bardzo szybko się dostosować.

– Nie słuchaj jej, mama. A w ogóle to mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. Rozrywkową. Popatrz, ta peżówka znowu stoi, nie wiem, kiedy przyjechali. Idź do nich z tą swoją misją dobrej woli. No, z wizytą kurtuazyjną. Nasza grupa pozdrawia waszą grupę. Witajcie, sąsiedzi. Mogę ci przygotować tackę z chlebem i solą. Chcesz?

– Nie, dziękuję. A czy to nie przybysze powinni się pierwsi do nas pofatygować? Przedstawić? My jesteśmy wasi nowi sąsiedzi. Witajcie. Przyrzekamy, że będziemy się dobrze zachowywać. Nie hałasować. Nasze dzieci trzymamy w piwnicy. Naszego psa zostawiliśmy w dawnym domu. Poczęstujcie się kiełbaską z naszego kota. Czym chata bogata…

– Są dwie szkoły – powiedział uczenie Robert (z trzydniowym zarostem na przystojnym obliczu), który niepostrzeżenie dołączył do towarzystwa wraz z Pauliną i filiżanką herbaty. – Według jednej jest tak, a według drugiej wręcz przeciwnie. Wybór należy do pani.

– To ja wolę poczekać, aż oni do nas przyjdą – dokonała wyboru Eulalia.

Ale jej własne dzieci nie dały za wygraną. Przytaczały mnóstwo coraz bardziej bałamutnych argumentów, aż wreszcie osłabiona śmiechem Eulalia zgodziła się. Ostatecznie może pójść i przywitać życzliwie nowych sąsiadów, zapytać, czy nie potrzebują jakiejś pomocy.

Przed tą pierwszą, kurtuazyjną wizytą udała się do łazienki, poprawiła lekko naruszony śmiechem (i płaczem ze śmiechu) makijaż, przeczesała włosy, z aprobatą obejrzała rezultat renowacji, po czym ubrała się w swoją ulubioną suknię z cieniutkiego i mięciutkiego jasnozielonego dżerseju.

Bardzo dobrze. Góra czterdziestka. Góra!!!