– Rąbałem drewno – odparł mechanicznie. – Dzień dobry pani.

Stał jak ta krowa i ani się ruszył.

– Przepraszam. – Wyminęła go i kipiąc w środku, podążyła do Stryjków i Warszawiaków. Do przyjaciół! A ten co tu robi? Znalazł się tu przypadkiem czy Stryjki specjalnie go zaprosiły?

– Jest nasza Lala – powitał ją radośnie Warszawiak. – Już myśleliśmy, że się utopiłaś pod tym prysznicem!

– Janusza spotkałaś? – zapytała jednocześnie Warszawianka.

– Spotkałam. Szedł na mnie z siekierą. Typowe dla niego.

Towarzystwo wybuchnęło radosnym śmiechem.

– Specjalnie go zaprosiliśmy – powiedziała tonem konfidencjonalnym Stryjkowa. – Przyjechał na święto i chciał nocować na Kopie, ale pomyśleliśmy sobie ze Stryjkiem, że może by się udało przełamać tę jego fobię telewizyjną… Pamiętasz, opowiadaliśmy ci?

– W tym samym miejscu zresztą. Pamiętam, oczywiście. Mam nadzieję, że nie każecie nam podać sobie rączek na zgodę.

– Nie wiem, czy to by nie było najlepsze – zaszemrał Stryjek, nalewając Eulalii hojnego karniaka. – To dla ciebie, Lalu. Masz tu coś niecoś do odrobienia.

– Ani mi się waż, Stryjciu! Dolej tu trochę soczku, proszę. Żadnych eksperymentów psychotechnicznych proszę nie robić na moim żywym ciele! A w ogóle to on się gdzieś podział i pewno schował przede mną. Może popełnił samobójstwo tą siekierką. Wasze zdrowie.

– Z gór my syny – zgodził się Stryjek. – A Janusz poszedł tylko po piwo do lodówki, bo on nie pije nic mocniejszego niż piwo. Dobrze że nie bezalkoholowe. O, już wraca…

No, świetnie. Tylko piwo. Na dodatek uzna, że ona jest alkoholiczką, musiał widzieć, ile sobie chlapnęła na dobry początek.

Usiadł z boku, rzucając w przestrzeń, że musi pilnować ogniska. Po czym zamilkł.

Usiłowała o nim nie myśleć, ale nie bardzo jej się to udawało. No bo siedział tam cały czas, gapił się w płomienie, od czasu do czasu popijał to swoje piwo. Beznadziejna gęba!

Uznała, że najlepsze, co może zrobić, to nadużyć alkoholu i dostroić się do większości towarzystwa. Nie żeby się strąbić jakoś kompromitująco, ale zyskać odrobinę luzu, bo przecież na trzeźwo to się nie da absolutnie!

Niestety, okazało się, że pomysł – sam w sobie niezły i przecież wielokrotnie sprawdzony – tym razem nie daje się wprowadzić w życie. Milczący facet przy ognisku denerwował ją strasznie. W dodatku wyglądało na to, że on milczy tylko do niej, bo z resztą towarzystwa rozmawiał, owszem.

Kiedy nadszedł uroczysty moment rozbrojenia Garnka i kolektywnej degustacji, była już całkowicie wyczerpana.

Niestety, wtedy właśnie Stryjkowa doszła do wniosku, że należy ostatecznie przełamać lody dzielące Eulalię i gbura nazwiskiem Janusz Wiązowski.

– Słuchajcie mnie, kochani moi – zawołała emfatycznie, wznosząc szklanicę wypełnioną wysokoprocentowym płynem. – Ja nic nie mówię, ale tak dalej być nie może. A w każdym razie nie powinno. Jesteśmy tu wszyscy przyjaciółmi, tymczasem niektórzy się na siebie boczą.

– Boczunio malyna – wtrącił ze smakiem Warszawiak, żując spory kawałek pięknie przypieczonej skórki boczku.

– Właśnie. Boczunio jest malyna – kontynuowała Stryjkowa – a ja proponuję, żeby Lala i Janusz przeszli na ty.

Eulalia skamieniała. Gbur, o ile udało jej się zauważyć, również.

– Doskonały pomysł – podchwyciła Warszawianka. – Januszku, Lala to jest świetna kobieta, bardzo ją tu wszyscy polubiliśmy, ciebie lubimy od dawna, co za tym idzie, musicie wypić bruderszafta.

– Może być piwem – uzupełnił Warszawiak – jeżeli Janusz się nie załamie i nie przejdzie na bardziej męskie trunki.

Eulalia spojrzała z rozpaczą na Stryjka, jedynego, który nie wpychał jej gbura w objęcia. Stryjek odwzajemnił jej spojrzenie i zrobił minę pod tytułem „radź sobie sama, ja tu nie mam nic do gadania”. Gbur z wyraźnym niesmakiem odstawił trzymaną w ręce butelkę piwa.

Eulalia gorączkowo zastanawiała się, co zrobić. Może dostać ataku duszności? Szkoda tego boczku, cholera. Musiałaby konsekwentnie symulować dalej, co oznaczałoby rezygnację z reszty wieczoru i pójście do łóżka na głodniaka. Nie po to tu przyjechała. Ataczek odpada. Telefon! Ma w kieszeni telefon! Niech on zadzwoni!

Oczywiście nikt nie miał zamiaru do niej dzwonić o dziesiątej wieczorem. Cholera, cholera, cholera. Normalnie to nie mają skrupułów, dzwonią o północy.

Gbur już prawie wstawał ze swojego stołka.

Doznała olśnienia.

– Och, Stryjku – zawołała boleściwie. – Coś mi wpadło do oka, bardzo duże! Jesteś ratownikiem, chyba mi to będziesz umiał wyciągnąć! Stryjek zrozumiał.

– Ale musimy z tym iść do światła. Chodźmy do Bacówki.

– Nie trzeba – zawołał radośnie Warszawiak. – Poświecę ci czołówką!

Dla Eulalii czołówka to było to, co znajdowało się z przodu programu, ale okazało się, że Warszawiak ma na myśli latarkę przymocowaną na pasku do czoła. Po jej zapaleniu wyglądał jak kosmita, co pozostałe panie przyprawiło o szczere łzy śmiechu. Przez następnych kilka minut kosmita świecił chwiejnym światłem, Stryjek udawał, że grzebie Eulalii w oku, Eulalia jęczała – głównie z przerażenia, że straci oko, Stryjkowa z Warszawianką zaśmiewały się do rozpuku, a gbur obojętnie żarł boczek i przypieczone kartofle.

Pomysł Stryjkowej poszedł szczęśliwie w zapomnienie.

Następnego dnia Stryjek zastukał do drzwi Eulalii o ósmej trzydzieści.

– Lala, jeżeli chcesz się zabrać na górę samochodem, to powinnaś wstawać. Łazienka jest wolna, zanim się wykąpiesz, zjesz śniadanie, trzeba będzie jechać.

– Dziękuję, Stryjeczku – zawołała, obudzona natychmiast. Spojrzała w okno. Pięknie. Ani chmureczki. Bacówka jest niezawodna. Życie tutaj jest o wiele milsze niż życie gdzie indziej. Ciekawe, czy ten pacan siedzi na dole…

Nie siedział. Tak jakby go nie było. Towarzystwo przy stole było spore, jacyś nieznajomi pili kawę, Stryjkowa produkowała kanapki z serem żółtym i polędwicą sopocką oraz broniła ich przed jakimś młodzieńcem, Warszawianka kroiła duńską babkę z rodzynkami, Warszawiak wraz z dużym obcym facetem pił piwo. Na ławce przed Bacówką też siedziało parę osób, popijając kawę i gwarząc przez okno z towarzystwem wewnątrz.

Ach, święto! „Wszyscy idą na Śnieżkę” – mówił Stryjek i wyglądało na to, że wiedział, co mówi.

Eulalia ograniczyła swoje kontakty z łazienką do minimum, stale bowiem ktoś do niej pukał i za każdym razem innym głosem mówił „o, przepraszam”. Wyświeżona i radosna jak świnka w deszcz siadła do stołu i została dopuszczona do znakomitych kanapek Stryjkowej. Warszawianka nalała jej kawy, a Warszawiak zaproponował piwo, względnie maleńkiego klina. Podziękowała i przyjęła maleńkiego klina. Przedstawiono jej mnóstwo osób, zarówno tych wewnątrz Bacówki, jak i na ławeczce. Byli wśród nich ratownicy, przewodnicy, krewni, przyjaciele i przyjaciele przyjaciół.

Atmosfera tego świątecznego poranka spodobała się Eulalii szalenie.

Ale największą satysfakcję miała w momencie, kiedy zajęła honorowe miejsce – obok kierowcy, czyli Stryjka – w zatłoczonym do niemożliwości land – roverze, i kiedy ruszyli spod Bacówki, i pojechali wzdłuż kłębiącego się w kolejce do wyciągu tłumu wycieczkowiczów. Wiedziała, że uczucia, które nią zawładnęły, są z gatunku tych dosyć niskich… ale miała to w nosie.

Odnosiła wrażenie, że wszyscy ludzie z Karpacza wybierają się na Śnieżkę. Stryjek gnał z właściwym sobie szwungiem przez ulice, potem koło Wangu, a potem już drogą w granicach Parku Narodowego – coraz wyżej i wyżej, wszędzie mijając mniejsze i większe grupy ludzi. Turyści ustępowali pojazdowi z błękitnym krzyżem z sympatią i należnym szacunkiem, niektórzy przewodnicy, poznając Stryjka za kierownicą, unosili ręce w geście pozdrowienia. Stryjek odpowiadał z uśmiechem i pruł dalej.

Eulalię przy jego boku przepełniała radość. Kiedy samochód zaczął się wspinać po Drodze Jubileuszowej na zbocze Śnieżki, a krajobraz wokół nich rozszerzył się gwałtownie – poczuła, że właściwie niczego jej do szczęścia nie brakuje. Mogłaby tak jechać do skończenia świata.