Eulalia natomiast wypuściła powietrze z ulgą. Już wiedziała, że jest dobrze. Widownia była najwyraźniej bardzo życzliwa. Co jakiś czas ktoś rzucał krótki komentarz, w rodzaju: „Ależ piękne zdjęcia”, albo: „Świetna muzyka” i natychmiast był uciszany przez pozostałych.

Czterdzieści minut minęło.

Na tle Śnieżki i krzaczka kosówki w pierwszym planie pojawiła się plansza Eulalii. Jej ukochana plansza, którą z taką przyjemnością wklejała w tym miejscu.

W tym momencie rozległy się oklaski.

Poczuła, że łzy szczęścia napływają jej do oczu.

Może by się nawet popłakała z tego szczęścia, ale przy planszy z nazwiskiem operatora oklaski były nieco głośniejsze, więc oprzytomniała szybciutko. Była bardzo zadowolona. Otrzymała oto satysfakcję, o jakiej mogła tylko marzyć. Zrobiła film o swoich ukochanych górach i ten film zdobył uznanie ludzi, na których najbardziej jej zależało.

Pięknie, pięknie. Może nie jest jeszcze tak całkiem do zsypu, jak to się wydaje niektórym młodszym kolegom, a zwłaszcza koleżankom.

Z godnością przyjęła gratulacje i liczne serdeczne uściski. Wychylenia toastu na swoją cześć odmówiła, mając na uwadze czekające ją czterysta kilometrów za kierownicą.

Tłum w Bacówce zaczął rzednąć. Wdzięczni widzowie wychodzili, żegnając się z Eulalią i zapraszając dożywotnio w Karkonosze.

No, po prostu pławiła się w szczęściu.

Nagle zesztywniała leciutko.

Stał oto przed nią gbur, którego dotąd nie zauważyła w tłoku. Minę miał dosyć głupią, ale robił, co mógł, żeby to wyglądało na uśmiech.

– Czy mógłbym dołączyć się do tych wszystkich gratulacji? – odezwał się cicho. – Zrobiła pani bardzo piękny film. Naprawdę, bardzo piękny.

– Dziękuję – powiedziała sucho, starając się usilnie, aby nie spostrzegł jej popłochu. Nie wyciągnęła do niego ręki, chociaż najwyraźniej na to właśnie czekał. Chciała dodać coś złośliwego, ale zaschło jej w gardle.

Gbur nie odchodził, chociaż powinien.

– Chciałbym panią prosić o wybaczenie – rzekł. – Obawiam się, że byłem wobec pani strasznie nieuprzejmy. Ja wiem, że to się nie da normalnie wytłumaczyć…

Odzyskała głos.

– Nie musi pan o nic prosić. Ani niczego tłumaczyć. Nie ma obowiązku bycia uprzejmym wobec wszystkich nachalnych bab z telewizji. Przepraszam, chciałabym się pożegnać z Juniorem.

Zrejterowała spiesznie, nie patrząc już w stronę gbura, i po raz drugi tego dnia rzuciła się na szyję nieogolonemu miłośnikowi Primuli minimy oraz Saxifragi nivalis, który gromkim głosem wygłaszał pochwałę jej znajomości rzeczy (w kwestii kwiecia właśnie).

Kiedy wypuścił ją z objęć, gbura nie było już w polu widzenia.

Bacówka opustoszała.

Warszawianka ze Stryjkową wzięły się za sprzątanie po gościach, Warszawiak padł na kanapkę w dyżurce i oddał się relaksowi, a Eulalia i Stryjek wyszli na ganek i siedli na ławeczce z kubkami nieco wystygłej kawy w rękach.

– Jestem szczęśliwa, Stryjku – powiedziała Eulalia. – Twoje zdrowie – podniosła kubek.

– I twoje, moja droga. Bardzo ładnie ci wyszedł ten film. Widziałem, że Janusz Wiązowski był… Czy mi się wydawało, czy ci gratulował?

– Gratulował.

– A ty nie chciałaś z nim rozmawiać?

Eulalia postawiła kubek obok siebie i zaplotła ręce na kolanach.

– Mam opory – przyznała. – Ja się nie zacinam, naprawdę, ale on do tej pory prawie spluwał na mój widok…

– A tobie było przykro, rozumiem. Zawsze jest przykro, kiedy ktoś odrzuca naszą życzliwość. Ale wiesz, że on miał powody…

– Nic nie może być powodem do robienia afrontów nieznanej osobie – oburzyła się Eulalia. – A ja nie jestem cholerną psychoterapeutką, żeby znosić jego humory. Dość mam humorzastych kolegów, szefów, Bóg jeden wie czego jeszcze. Facet jest dorosły, odnoszę wrażenie!

– Od dość dawna – zgodził się Stryjek. – Ale jakby co, pamiętaj, że to porządny gość.

– Nie przewiduję „jakby co”, kochany Stryjeczku…

– Nigdy nic nie wiadomo. Mam nadzieję, że jeszcze nieraz tu przyjedziesz…

– Nie opędzisz się ode mnie! – powiedziała Eulalia i zaśmiała się beztrosko.

Droga do domu była samą przyjemnością. Eulalia zawsze lubiła jeździć, nie mogła się tylko zdecydować, czy woli podróżować sama, czy z Bliźniakami. Przypuszczalnie było jej wszystko jedno.

Jadąc pięknie i płynnie, i prawie nie przekraczając przepisów, przeżywała raz jeszcze tryumf dzisiejszego dnia. Myślała też trochę o gburze. Budził w niej uczucia skomplikowane. Pamiętała, że na początku sama chciała przełamać lody. Facet niewątpliwie jest interesujący. Ale te jego fochy… nie do zniesienia. Jeżeli gość jest zdolny do takiej nieuprzejmości wobec kobiety, to żadna fobia go nie tłumaczy. Przeżycia. Ile można przeżywać!

Fakt, że ona sama do tej pory nie jada łososia. Staje jej kością w gardle. Ością, należałoby raczej powiedzieć.

Ale nie bywa z tej przyczyny nieuprzejma dla nikogo, nawet dla sprzedawczyń w dziale rybnym supermarketu, w którym robi zakupy!

Wykazał dobrą wolę…

Rychło w czas!

Tak sobie rozmyślając, niepostrzeżenie minęła tablicę z napisem „Szczecin”.

Kiedy dojeżdżała do swojego domu, zdumiała ją ilość zapalonych świateł. Prawda, Bliźniaki mogą już być, a one nigdy nie miały skłonności do oszczędzania czegokolwiek. Dobrze, ale dochodzi północ, Marysia i rodzice powinni spać, a świeci się dosłownie wszędzie.

Lekki niepokój zdławiła w zarodku. Gdyby się coś złego stało, zadzwoniliby. Komórka to genialny wynalazek. Dla pewności odblokowała swoją, rzuciła okiem. Nie ma żadnych wiadomości, żadnych nieodebranych połączeń. Odetchnęła. Zaparkowała przed domem.

Jeżeli Bliźniaki są, powinny wylecieć na jej spotkanie. Dlaczego nie wylatują? Wyjęła torbę z bagażnika i pchnęła drzwi. Były otwarte.

Nie zdążyła pomyśleć o włamaniu, bo usłyszała podniecone głosy całej swojej rodziny, dobiegające z piętra.

– Ej, rodzino – krzyknęła, stając na środku holu. – Co się dzieje? Matka przyjechała!

– Matka przyjechała!

Bliźniaki zbiegły natychmiast po schodach, tratując się nawzajem, i Eulalia dostała swoją porcję uścisków. Zauważyła, że jej dzieci są opalone i tryskają zdrowiem, ale miny mają nie bardzo wyraźne. Na szczycie schodów stała już Balbina Leśnicka jak damska wersja posągu Komandora, a spoza jej ramienia nieśmiało wyłaniał się jej małżonek. Marysi nie było widać.

– Jestem – zawiadomiła rodziców Eulalia. – Jak sobie radziliście beze mnie? Gdzie Marysia?

– Marysia jest na górze – zawiadomiła ją matka głosem lodowatym. – Ty też bądź uprzejma przyjść na górę.

– Już idę. Co się dzieje, dzieci?

– Nic specjalnego. – Jakub przewrócił oczyma. – Babcia nie radzi sobie z rzeczywistością.

– Kuba, nie mów tak – łagodziła Sławka. – Ale dobrze, że jesteś, mamo, bo tu jest ważna sprawa. Może naprawdę chodź na górę, a potem będziemy cię witać jak trzeba, zrobimy ci kolacyjkę…

Pełna złych przeczuć Eulalia zrzuciła z ramienia torbę i weszła na piętro. Balbina wycofała się, dając jej przejście, i stanęła w progu sypialni, którą zajmowała wraz z Klemensem. Wciąż wyglądała, jakby ją ktoś przed chwilą uderzył.

– Może, z łaski swojej, zrobisz tu porządek – zagrzmiała. – Twoim dzieciom już zupełnie przewróciło się w głowie!

Gdzieś od strony maleńkiego pokoiku zwanego bokówką, służącego do nocowania niespodzianym, a nie bardzo czcigodnym gościom (Kuba uwielbiał chować się tam i udając, że się uczy, grać w różne elektroniczne gry), dobiegał dziwny odgłos. Eulalia otworzyła drzwi do bokówki i zobaczyła pościel w pieski, którą sama kilka dni temu dała Marysi, leżącą na wąskim tapczaniku. Na pościeli zaś leżała Marysia, twarzą w dół, i ryczała.

Eulalia postanowiła interweniować dopiero po dokładnym rozeznaniu sytuacji. Wydawało jej się, że w pokoju Sławki, który do tej pory zajmowała Marysia, widzi jakieś obce torby i plecaki. A zatem to nie jest tak, że Sławka po prostu wyrzuciła Marysię ze swego pokoju…