Stryjek był niepocieszony.

– A święto, Lalu? – pytał zgnębionym głosem przez telefon. A Garnek? Umówili się w końcu na Garnek w wigilię święta, a na przegląd w samo święto, jak tylko wszyscy zainteresowani zejdą z gór. Mama, oczywiście, strasznie miała jej za złe. Marysia miała w oczkach podejrzane błyski. Ojciec zachował desinteressement.

Wyjechała wczesnym rankiem dziewiątego, zła, że zaraz jutro musi wracać. W ogóle atmosfera domowa zaczynała dawać się jej we znaki. Czy to jeszcze był jej dom? Kiedy ta cholerna Helenka wróci?

Na szosie docisnęła porządnie, ponieważ chciała dojechać jak najszybciej. Zazwyczaj lubiła zbaczać z głównej trasy, stawać w przydrożnych barach na kawę, gapić się na widoki po drodze – tym razem pędziła równo, zwalniając tylko w momentach wymagających tego bezwzględnie. Na przykład na widok patrolu policyjnego w krzakach.

Raz tylko nie bardzo jej się udało. Zanim się spostrzegła, zanim wcisnęła hamulec, przystojny drab na poboczu wystawił charakterystyczny lizak w charakterystyczny sposób. Drugi drab opierał się niedbale o motocykl. Równie urodziwy, mówiąc nawiasem (drab, nie motocykl, chociaż motocykl też niczego).

Zjechała na pobocze.

– Dzień dobry pani. – Drab z lizakiem zaprezentował wstrząsającej urody uśmiech, za który faceci od reklam pasty do zębów mogliby mu zapłacić majątek. Marnuje się ten uśmiech przy szosie.

– Nie za szybko pani jechała przypadkiem? Dokumenty po proszę.

Podała mu dowód osobisty, prawo jazdy i całą resztę. Przekazał wszystko koledze, pięknemu jak Alain Delon w swoich najlepszych latach.

– Tak bardzo szybko jechałam, naprawdę? – bąknęła głupio.

– Naprawdę. Jakie tu mamy ograniczenie? Pięćdziesiąt. A pani ile jechała?

– Siedemdziesiąt?

– Dziewięćdziesiąt pięć. Niedobrze. Będzie pani musiała zapłacić.

– A nie chciałby mnie pan pouczyć?

– Niechętnie, proszę pani. Podejrzewam, że prawo jazdy ma pani od dosyć dawna. Bo technika jazdy, mówiąc między nami, bardzo prawidłowa. Ale z przepisami na bakier.

– Przepisy mam opanowane, tylko czasami z bólem rezygnuję z ich stosowania…

– Jak najbardziej niesłusznie, proszę pani. Punkty karne też będą, niestety.

Drab piękny jak Alain Delon przystąpił do studiowania dokumentów.

– No to chyba zapłacę – powiedziała Eulalia z rezygnacją. Nie miała, niestety, opanowanej metody przyjaznej konwersacji, dzięki której wiele jej (młodszych, to prawda) koleżanek wyłgiwało się od mandatów. – Chyba że nie mam tyle, to poproszę kredytowy. Na ile pan ocenia moje przestępstwo?

– Poczekaj, Kaziu – odezwał się drab od dokumentów. – Nie pisz na razie. Pani pracuje w telewizji?

– Pracuję.

– Pani robi takie programy o zwierzakach? Z doktorem… nie pamiętam, jak on się nazywa… wysoki, brodaty.

– Zgadza się.

– A pamięta pani psa, który wpadł pod ciężarówkę? Ten doktor mu uratował życie, a potem szukaliście właściciela przez telewizję.

– Jasne, że pamiętam! To był dog de Bordeaux, strasznie wielkie bydlę, bardzo sympatyczny. Nazwaliśmy go Zenek. Myślałam, że nam umrze, ale nasz doktor jest genialny. Poreperował go cudownie. Zenio tylko lekko utykał, kiedy go oddawaliśmy. A co, zna pan Zenka?

Piękny drab oderwał się od swojej maszyny.

– To jest mój pies, proszę pani. Wtedy brat go odbierał z moją żoną, bo ja byłem na szkoleniu.

– Co pan powie? Cudne psisko, bardzo nam go brakowało, kiedy już wrócił do rodziny. Wie pan, że Zenek mieszkał u mnie przez jakiś czas, bo zatkała się doktora lecznica, były jakieś nowe zwierzaki po wypadkach i trzeba było na kilka dni Zenka gdzieś zagospodarować. Jak on się teraz czuje?

– Wrócił do formy. Prawie nie utyka. Moje dzieci go uwielbia ją, byłyby się zapłakały, jak nam zginął wtedy. Poleciał za panienką. Proszę, tu są pani dokumenty.

Drab spojrzał na nią przepaścistą głębią czarnych oczu (kto daje policjantom takie oczy?).

– Bardzo się cieszę, że mogę pani osobiście podziękować. Na prawdę. To strasznie fajny program, oglądamy zawsze całą rodziną.

Po czym stróż prawa zgniótł jej rękę w szczerym i serdecznym uścisku. Jego kolega uczynił to samo, twierdząc, że zwierzęta są lepsze od ludzi i on w tym wypadku nie miałby moralnego prawa kasować pani redaktor na żadne pieniądze.

– Tylko teraz – dodał, uśmiechając się hollywoodzkim uśmiechem – niech pani na wszelki wypadek uważa, bo dalej to już będzie nie nasza drogówka, tylko gorzowska, a oni jak złapią szczeciniaka, to nie popuszczą.

– A swoją drogą – dodał piękny właściciel Zenka – to ograniczenie w tym miejscu nie ma sensu. Powinno się skończyć pół kilometra wcześniej. Ale przepisów trzeba przestrzegać.

– Proszę ucałować Zenka w czółko – powiedziała Eulalia ucieszona z wielu powodów. – Chętnie bym go przypomniała w programie po wakacjach. Mam gdzieś telefon do pana żony, nie zmienił się?

– Ten sam.

– To zadzwonię i się umówimy. Bardzo się cieszę, że pana poznałam.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Drab zgiął się w dwornym ukłonie. Jego kolega, zapewne dla towarzystwa, również.

Perłowe porsche śmignęło obok nich z szybkością światła.

– Chyba muszą się panowie zająć łapaniem drogowych złoczyńców. Miło było z panami rozmawiać. Do zobaczenia.

Nie rzucili się sobie w objęcia na pożegnanie, ale niewiele brakowało.

Zły nastrój Eulalii minął jak ręką odjął.

Do Bacówki dojechała wczesnym popołudniem, z pieśnią na ustach. Zanim nastała dobra pora na Garnek, zdążyła jeszcze wyjechać wyciągiem na Kopę i zejść do Białego Jaru. Nad strumykiem pozastanawiała się trochę, po czym skręciła na Ścieżkę Szwagrów, doszła do Strzechy Akademickiej, wypiła swoją rytualną schroniskową herbatę i zeszła w dół – drogą jezdną do Polany (w oczach stanął jej jak żywy obraz ciężko przerażonego Stryjka), a potem Drogą Bronka Czecha.

Kiedy wróciła, porządnie zmęczona, do Bacówki, znajdował się w niej już ten sam skład, co przy poprzednim Garnku.

– Na Wawrzyńca zawsze przyjeżdżamy – mówiła Warszawianka, ściskając Eulalię serdecznie.

– A ty, widzę, też się tu przyjęłaś. – Warszawiak również rozpostarł ramiona, a ją ogarnęło miłe uczucie, że jest u siebie wśród przyjaciół.

Zaoferowała Stryjkom pomoc przy Garnku, ale podziękowali – wszystko mieli gotowe do stawiania na ogniu. Prawdę mówiąc, Eulalia miała nadzieję, że tak właśnie będzie, i to był jeden z powodów, dla których nie spieszyła się zbytnio, schodząc z gór. Nie przepadała za pomaganiem w cudzych kuchniach i nie znosiła, kiedy nawet najbardziej przyjacielskie ręce pchały się do pomocy w jej własnej kuchni. Uważała gotowanie za czynność wysoce osobistą. Prawie intymną.

Co zaś do ognia, to zza Bacówki dobiegały przyjemne odgłosy siekierki rąbiącej drewno.

Postanowiła trochę się przed bankietem odświeżyć. Wzięła prysznic, mycie głowy sobie darowała, bo i tak przy ognisku nabiera się aromatu wędzonki… przez okno łazienki wpadał delikatny zapach dymu.

Spojrzała w lustro. Proszę, proszę. Rano miała dziesięć lat więcej. No, osiem. Ale wczoraj wieczorem co najmniej dwanaście! Bacówka działa.

W charakterze świetnie utrzymanej czterdziestki (a może nawet trzydziestkidziewiątki) wyszła do towarzystwa. Na ławeczce już nikogo nie było; znaczy, towarzystwo udało się za Bacówkę, do ogniska. Skierowała się w tamtą stronę. Za grzbiet Karkonoszy zachodziło właśnie słońce – Eulalia spojrzała z uśmiechem na gorejącą tarczę, zmrużyła oczy od blasku i w tej samej chwili wpadła na kogoś, kto szedł z dołu, od ogniska.

– O, przepraszam – powiedziała, otworzyła oczy, żeby zobaczyć, na kogo wleciała, i uśmiech zamarł jej na ustach.

Gbur z siekierą w ręce.

Gapił się na słońce i nie zauważył jej! Jak on lezie! Trzeba patrzeć przed siebie! I po co mu ten topór katowski? Chce ją zarąbać na dzień dobry?

– To na mnie ta siekierka? – spytała cierpko.