– Czego to jest tak dużo i dlaczego nie ze mną to zrobiłaś?

– Karkonosze. Chciałam z tobą, ale byłeś zajęty. Jak tam Wika?

– Kwitnie. We wrześniu wychodzi za mąż za tego swojego rybaka. Zaproszenie dla całej firmy już wisi na tablicy ogłoszeń. Bo że, jak późno, muszę lecieć. Wpadnę do ciebie na montaż, bo jestem ciekaw tych zdjęć. I nie martw się.

– Skąd wiesz, że się martwię?

– Widzę.

I zniknął.

Sprężyła się w sobie. Zaczęła przeglądać taśmy jedna po drugiej. Osiemnaście. Nieźle. Tylko masochiści kręcą tyle materiału, żeby się potem zakopać na montażu.

W sumie była jednak zadowolona – zdjęcia okazały się piękne, zgodnie z przewidywaniem zresztą. Od jutra montaż, trzy dni po dziesięć godzin. Ciekawostka, co zrobi w tym czasie z Marysią. Jeszcze dobrze, że montuje tutaj, nie w wytwórni u Aleksandra. Poganiacz niewolników bardzo był niezadowolony z takiego obrotu rzeczy, bo mu to podniosło koszty – niestety, jedna z jego własnych, bezlitośnie eksploatowanych maszyn właśnie padła i umarła. Aleksander miał nadzieję, że to dopiero śmierć kliniczna i że da się biedaczkę zreanimować, ale reanimacja miała potrwać, a termin gonił.

W telewizji może da się Marysię gdzieś upchnąć, przynajmniej na jakiś czas.

Kiedy już zrobiła wszystko, co sobie na dziś zaplanowała, łącznie z przyklejeniem numerków na grzbietach kaset, z ciężkim sercem udała się do mieszkania brata.

Jagiellońska to taka dziwna ulica; niby w samym sercu miasta, a jednocześnie okropnie slumsowata. Niegdyś mieszkała tu miejska elita, teraz – w oficynach zwłaszcza – głównie tak zwany element kryminogenny. Rodzice Eulalii i Atanazego zamieszkali tu przed laty jeszcze jako pionierzy miasta, w pięknym mieszkaniu na pierwszym piętrze, od frontu oczywiście. Mieszkanie miało cztery pokoje, służbówkę, wielką kuchnię i łazienkę jak dla gwiazdy filmowej (z miejscem na ustawienie trzech kamer i baterii świateł). Klemens skończył po wojnie pospieszne studia inżynierskie, bez magisterium, i pracował w stoczni, Balbina była przedszkolanką. Kiedy przechodzili na emeryturę, mieszkanie było rozpaczliwie nienowoczesne. Jedyna innowacja, jaką ojciec wprowadził, to były kaloryfery zamiast pieców. Eulalia nawet ich trochę żałowała, bo bardzo lubiła palić w tych piecach i gapić się w ogień. Matka miała jej to za złe, twierdząc, że kiedy tylko ogień się rozpali i złapie cug, drzwiczki należy zamknąć, a nie siedzieć przed nimi i myśleć o niebieskich migdałach. Cóż, kiedy Eulalia bardzo lubiła myśleć o niebieskich migdałach, a przyjaźnie buzujący ogień sprzyjał marzeniom pełnym ciepła i światła…

Niektóre nawet się spełniały. A niektóre z tych spełnionych okazały się nietrafione. Na przykład marzenie o Arturku.

Marzyła o nim w liceum. Taki był przystojny i taki męski. Niestety, nie zwracał na nią w ogóle uwagi, ponieważ nie lubił dziewczyn mało atrakcyjnych. Tak zwana uroda duszy nie robiła na nim żadnego wrażenia. Ciężko zakochana Eulalia omal nie zdecydowała się iść za nim na Akademię Rolniczą, ale Bóg strzegł… Opamiętała się w ostatniej chwili, kiedy stanęła jej przed oczami wizja egzaminu z biologii. Ze złamanym sercem wyjechała do Poznania i skończyła bibliotekoznawstwo. Kiedy wróciła, spotkała Arturka w okolicznościach towarzyskich i znowu zakochała się po uszy, tym razem z wzajemnością. Nie wiedziała, że Arturek gwałtownie potrzebował pocieszenia po nieudanym dwuletnim związku z pewną Miss Juvenaliów… która z kolei żywiła słabość do atrakcyjnych mężczyzn.

A Eulalia wyglądała wtedy wyjątkowo dobrze. Skończyła studia z wyróżnieniem, a że zawsze lubiła być prymuską, wróciła do Szczecina z pieśnią na ustach.

No i z tą pieśnią właśnie odnalazł ją Arturek w czasie pewnego sylwestra w gronie licealnych przyjaciół.

Po pięciu latach małżeństwa (które zaczęło się rozlatywać w jakiś miesiąc po ślubie) byliby się już rozwiedli, ale wskutek nadużycia przez oboje alkoholu na zjeździe klasowym na świat przyszły Bliźniaki. Jakub, a pół godziny później Sława. Eulalia nie mogła się zdecydować na wybranie imion, więc położna przyniosła jej po prostu kalendarz. Był czerwca. Imieniny Sławy i Jakuba. Arturek zaakceptował.

Wyglądało na to, że Bliźniaki uratują małżeństwo. I do pewnego stopnia tak było. Uratowały je na całe trzy lata. Potem objawiła się Norwegia i Norweżka.

Eulalia oderwała się od wspomnień i zadzwoniła.

Mieszkanie jej dzieciństwa wyglądało bardzo dobrze, odkąd zajęła się nim ambitna małżonka Atanazego. A zwłaszcza odkąd Atanazy, nie mogąc z nią wytrzymać, rzucił się w wir dobrze płatnej pracy twórczej, w której odniósł sukces jako utalentowany grafik. Większą część tłustych honorariów wpychał w Helenkę, a ona wpychała je w mieszkanie. Oraz w życie wytworne.

Na spotkanie zmęczonej Eulalii wyszło wytworne dziecię w fiołkowej szacie do ziemi.

– Jesteś, ciociu. To dobrze, tylko dlaczego tak późno? Już prawie dziewiąta.

– Pracowałam. Dajcie mi jakiej herbaty, bo nie dojadę do domu. Balbina wychynęła z kuchni.

– Herbatę o tej porze? Nie zaśniesz potem. Dam ci ziółek.

– Właśnie chodzi o to, żebym jeszcze jakiś czas nie zasnęła. Muszę dowieźć Marysię do Podjuch całą i zdrową. Mamo, padam z nóg. Na kawę już nie mogę patrzeć. Zrobisz mi herbaty?

– Ty się przepracowujesz, moja droga. Nie wiem, czy to w twoim wieku…

– W jakim wieku? Mam trzydzieści lat.

– Kochanie, z tym nie można żartować.

– Mamo! Wiem, ile mam lat, ale muszę się jakoś utrzymać, nie uważasz?

– Nie kosztem zdrowia.

– Na zdrowie najbardziej szkodzi mi brak forsy. Marysia spakowana?

– W zasadzie tak.

– To wiesz co, mamo, ty mi zrób herbatę i kanapkę, a ja z tatą powynoszę bety do samochodu.

– Skoro nalegasz.

– Nalegam, kurczę! Tato, chodź mi pomóc. Marysiu, gdzie masz te swoje rzeczy?

Na widok potwornej sterty bambetli Eulalia aż jęknęła.

– Dziecko kochane, czy ty się do mnie wprowadzasz na całe życie?

– Nie sądzę – odparło dziecko kochane. – Ale nie wiem, na jak długo mama pojechała do taty, a muszę mieć pewne minimum komfortu u ciebie, prawda?

Eulalia zgrzytnęła i złapała pierwszą z brzegu torbę. Zapchała sobie cały bagażnik i tylne siedzenie. Zabrania komputera z pełnym oprzyrządowaniem odmówiła stanowczo.

– Ale ja nie mogę jechać bez komputera – pisnęła Marysia. – Mam tam wszystkie swoje wiersze! I grafikę! I muzykę! I Internet!

– Wpadniemy tu za parę dni, nie jutro i nie pojutrze, przegramy twoje wiersze na dyskietkę i będziesz się posługiwała moim komputerem. Internet też mam. Grafice damy wolne, kupię ci farby i karton. Albo kredki świecowe.

– Nie masz, ciociu, Corela?

– Nie mam. Chodź, błagam cię.

W kamienicy na Jagiellońskiej, poczuła coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Traktowała bratanicę dość paskudnie, a przecież to tylko dziecko. Z wpojonym przez matkę (Hiacyntę B.) żelaznym przekonaniem o swojej wyższości nad resztą świata – ale dziecko. Dziesięciolatek. Zapewne dość samotny. Matka za jej pośrednictwem realizowała własne wygórowane ambicje, ojciec (przy pełnej aprobacie starszej siostry, niestety) zwiał, gdzie pieprz rośnie. Czy ona w ogóle ma jakieś dzieciństwo, ta mała?

Bez przesady. Pewnie ma. Teraz pobędą z sobą dłużej (Eulalia wzdrygnęła się lekko), to się poznają.

Poznawanie zaczęło się natychmiast po przyjeździe do domu.

Na fali współczucia Eulalia odpuściła Marysi noszenie sakwojaży. Wpuściła ją do domu i zaproponowała serdecznie:

– Rozgość się, kochanie, ja wszystko przyniosę. Będziesz spała na piętrze, u Sławki. Trafisz, to ten pokój po prawej stronie od schodów, z tapetą w aniołki. Pozapalaj wszędzie światła, będzie nam przyjemniej. Możesz nastawić wodę w czajniku w kuchni, tylko nie lej z kranu. Obok czajnika masz dzbanek z filtrowaną.

Kiedy już uporała się z wnoszeniem Marysinego dobytku, zastała bratanicę siedzącą nieruchomo na kanapie.

– Zmęczona jesteś – skonstatowała ciepło.