– No i jak tak przeżywał – podjęła wątek Warszawianka – to koniecznie chciała go pocieszać młodsza koleżanka tego pana, z którym uciekła jego pierwsza żona. Poznali się właśnie przez niego.

– Dużo młodsza – uzupełniła Stryjkowa.

– Dużo. Janusz mógł mieć wtedy… czekaj, niech się zastanowię… Powiedzmy, że trochę po trzydziestce był, jak Krysia go zostawiła… Już wiem. Ożenił się z nią w osiemdziesiątym piątym roku, to miał trzydzieści pięć lat. Był od niej osiem lat starszy. Ona miała jakieś dwadzieścia siedem. Ta druga, znaczy, Violetta. Popatrz, to on cztery lata był sam, dopiero potem się zdecydował.

– Dobrze liczysz – pochwaliła Stryjkowa. – Ja to nie mam głowy do dat. W każdym razie ze dwa lata miał spokój i znowu był szczęśliwy, jak tu przyjeżdżał. A ona nie lubiła gór i nie przyjeżdżała. Za to w pewnym momencie przestało jej wystarczać to, co miała w tej swojej telewizji, chciała awansować czy tam więcej zarabiać, nie wiem. Dosyć, że życzliwi donieśli Januszowi, co też jego żona robi na wyjazdach służbowych z panem producentem. A może jakimś innym kierownikiem. No a że dzięki tym wyjazdom nagle zaczęła zarabiać znacznie więcej niż Janusz, to zaczęła go lekceważyć. I znowu przestało jej wystarczać to, co miała, więc jak dostała propozycję z Warszawy, też pewnie dzięki temu swojemu, to się przeniosła do Warszawy. Gach przestał jej być potrzebny, ten dotychczasowy, bo zainteresował się nią ktoś wyżej postawiony. Januszek próbował i to małżeństwo jakoś posklejać, ale mu nie wyszło. W dodatku miał ten wypadek…

– A co mu się właściwie stało?

– Baby! – zagrzmiał Stryjek.

– Cicho, Stryjku – fuknęła Stryjkowa. – Skończymy, cośmy zaczęły. Wypadek miał, bo kiedyś mu nerwy nie wytrzymały. On jest opanowany z wierzchu, ale w środku! No więc wyobraź ty sobie, pogonił kiedyś za nią do Warszawy. Samochodem. Zdrowie!

– Co, wjechał na coś w tych nerwach?

– Ale gdzie tam. TIR wjechał na niego, bo kierowca przysnął. Dwa lata go zbierali do kupy, potem się rehabilitował kolejne dwa czy trzy, no i teraz jest w całkiem niezłej kondycji. Ale z ratownictwem musiał się pożegnać. To go może najbardziej bolało…

– Więc sama rozumiesz – podsumował opowieść Warszawiak – że na widok telewizji nóż mu się w kieszeni otwiera.

Eulalia przyznała, że rozumie. Ale „zrozumieć” to niekoniecznie to samo co „wybaczyć”…

– Jezus Maria. – Ciszę, jaka zapadła po zakończeniu ponurej historii gbura, przerwał nagle krzyk Stryjka. – Wy tu plotkujecie, a Garnek nam się spalił na węgiel!

Panie natychmiast podniosły lament, a panowie rzucili się ratować Garnek.

Trochę węgla tam już było, to prawda, ale to, co ocalało, miało smak niebiański. Zwłaszcza buraczki, ku zdumieniu Eulalii, nieznoszącej buraczków.

Oraz boczunio. Malyna.

Opuszczała Bacówkę niemal zregenerowana. I psychicznie (głupie myśli prawie zniknęły), i fizycznie (obleciała większą część polskich Karkonoszy, opaliła się pięknie, włosy jej spłowiały i wyglądała najwyżej na czterdziestkę). Zdążyła zaprzyjaźnić się ze wszystkimi ratownikami, którzy w ciągu tych dziesięciu dni mieli dyżury w Bacówce. Nawet Przystojny Małomówny na jej kokieteryjne nieco pytanie, czy może tu jeszcze wrócić, odpowiedział z uśmiechem:

– Musisz!

Ach, ten Przystojny Małomówny! Dwa dni przed wyjazdem była świadkiem sytuacji z jego udziałem, sytuacji, która nosiła wszelkie znamiona kiczu. Siedziała sobie właśnie w swoim pokoju i lakierowała paznokcie u stóp, Stryjek załatwiał coś w Jeleniej Górze, było cicho i spokojnie. Nagle uprzytomniła sobie, że słyszy muzykę i że jest to muzyka klasyczna. Mało popularna. Co to może być… Ach, Sibelius! Poemat „Finlandia” (swoją drogą, co ta Finlandia tak ją tu prześladuje?). Kto tu słucha Sibeliusa?

Odstawiła buteleczkę i boso podeszła do drzwi. To leciało z drugiego pokoju. Nie wytrzymała, zajrzała.

W fotelu na tle okna siedział Przystojny Małomówny, który miał dyżur od rana. Czytał książkę. Z odtwarzacza stojącego na stoliczku płynęły dźwięki muzyki. Słońce wpadające przez okno za plecami PM i podświetlające jego czuprynę tworzyło wokół jego głowy złocistą aureolę. Podniósł oczy i uśmiechnął się grzecznie.

Zanim Eulalia zdążyła zapytać, co czyta, na dole odezwało się radio. Kopa wzywała Bacówkę. Ratownik z Kopy, nie czekając, aż mu ktoś odpowie, zawiadamiał o wypadku przy górnej stacji wyciągu.

PM płynnym ruchem podniósł się z fotela, odłożył książkę, wyminął stojącą ciągle w drzwiach Eulalię i lekko zbiegł po schodach. Eulalia podeszła do okna i zobaczyła, jak PM, chwyciwszy po drodze plecak, wsiada do land – rovera i rusza. Trochę się zdziwiła, że nie odpowiedział koledze z Kopy, ale po chwili usłyszała, jak zgłasza się z radia z samochodu.

Wróciła do lakierowania paznokci, chichocząc w duszy. Gdyby umieściła taką scenkę w swoim filmie – a przecież robiła sekwencję z ratownikami! – uznano by ją prawdopodobnie za obrzydliwy kicz i kazano wyciąć. Ta aureola, ten Sibelius! I nie tracił czasu nawet na odpowiedź, zgłosił się już pędząc ratować życie ludzkie… Tak zwane miodzio. Ale ona to widziała na własne żywe oczy!

No i dobrze, co widziała, to jej!

Kiedy PM wrócił z potężnym, słaniającym się facetem, którego po kilku minutach przekazał karetce pogotowia, spytała go, co to było.

– Nie jestem pewien, ale wyglądało na stan przedzawałowy. Zła pogoda dla sercowców.

Rzeczywiście było duszno. Eulalia tego dnia na wszelki wypadek w ogóle nie poszła w góry, dzięki czemu była świadkiem prześlicznej i umoralniającej sceny przed półgodziną.

– On chyba nie powinien chodzić w góry – próbowała podtrzymać rwącą się konwersację, bo widać było, że PM z własnej woli nic więcej nie powie (ale nie było w tym nic z aroganckiej małomówności gbura Janusza W., broń Boże).

– Ludzie robią wiele rzeczy, których robić nie powinni – powiedział filozoficznie PM. – Ale robią. I wtedy zaczyna się nasza rola. Jeżeli zdążymy.

– A nie moglibyście również ostrzegać? – Eulalia spojrzała na wijącą się kolejkę do wyciągu. – Przecież takiego małego dzieciaka nie powinno się zabierać w góry. A ta panienka w klapkach może sobie połamać nogi. No i tak dalej.

– Teoretycznie możemy – zgodził się PM. – Ale w praktyce tego nie robimy, bo nie lubimy być opieprzani. A jak już będziemy zwozić tę panią z połamanymi nóżkami, to ten jej duży kolega będzie bardzo grzeczny, zaręczam.

W ten sposób kolejny element harcerski drzemiący w duszy Eulalii został zniweczony.

Uścisnęła dłoń Przystojnego Małomównego, wycałowała Stryjka i ruszyła w czterystukilometrową drogę do domu. Nie było jej smutno – umówiła się, że za dwa tygodnie przywiezie film na nieoficjalny pokaz dla przyjaciół. Już ją ciągnęło do montażu. W okolicach Zielonej Góry odezwała się jej komórka.

– Słucham – powiedziała, wjeżdżając na pas szybkiego ruchu na obwodnicy.

– Eulalia? Co tak szumi?

– Jadę, to szumi. Droga szumi. To ty, Helenko?

– Ja. Co, nie poznajesz? Możemy rozmawiać?

– Niechętnie, nie mam słuchawek, a tu się różne rzeczy dzieją. Stanę gdzieś i zadzwonię do ciebie.

– Ale zadzwoń zaraz, bo to bardzo ważna i pilna sprawa! Zadzwoń! No to pa, na razie!

Eulalia westchnęła i docisnęła leciutko, żeby wyprzedzić wielką ciężarowe. Nie lubiła jechać w cieniu tira.

Helenka… Ważna sprawa. To wróży kłopoty. Helenka jest szurnięta. Straszna baba o dużej urodzie i osobowości nieśmiertelnej Hiacynty Bukiet. Dlaczego właściwie Atek się z nią ożenił? Prawda, dziecko było w drodze. Upiorna Marysia. Szczeniak ma już dziesięć lat i przez całe dziesięć lat jak był straszny, tak jest…

Ciekawe, czego chce Helenka. I czy to ma związek z Atanazym.

Atanazy, młodszy brat Eulalii (imiona równie ambitne jak rodziców: Balbiny i Klemensa…), poznawszy się poniewczasie na charakterze swojej małżonki i nie mogąc wytrzymać z rozbestwioną przez matkę i dziadków Marysią, zaczął się chyłkiem wymykać. Nie było to wymykanie definitywne, bo Atuś rozwodów nie uznawał. Prawdziwy mężczyzna powinien ponosić konsekwencje swoich decyzji – twierdził (i pogardzał Arturkiem razem z jego łososiami). Musiał jednak wymyślić jakiś patent, który pozwoliłby mu nie zwariować.