Brzoza za oknem zaszumiała przyjaźnie. Kiedy Eulalia przestała wreszcie wydawać z siebie dzikie świsty, usłyszała również głęboki szum lasu. A może był tam i szum potoku płynącego nieco poniżej Bacówki?

Wszystkie te dźwięki brzmiały czysto i harmonijnie w krystalicznym nocnym powietrzu.

„Nie poddawaj się nastrojom. To tylko klimakterium”.

Przyjmijmy, że Marek miał rację.

Trzeba będzie naprawdę pomyśleć o hormonalnej terapii zastępczej. Może i o psychiatrze, akurat depresji jej teraz brakuje! Musi się po prostu sprężyć po raz kolejny, jak sprężała się setki razy w życiu. A jeżeli można sobie jakoś pomóc chemicznie, to tym lepiej.

Zajęta sobą, nie spostrzegła, że gbur znieruchomiał na górnym podeście schodków i zamiast zejść na dół, stanął tak, żeby przez kawałek firanki, niedokładnie zasłaniającej szybkę w drzwiach, móc obserwować, co się z nią dzieje.

Gdyby to zresztą zauważyła, doszłaby do wniosku, że powodują nim uczucia samarytańskie. Wie przecież, że ona ma astmę, więc jest gotów w razie czego nieść pomoc. Nawet wrogowi.

Kiedy ostatecznie wyregulował się jej oddech, poczuła ogromne zmęczenie. To zjawisko też znała dobrze, tak na ogół kończyły się ataki duszności.

Nie mając siły na wieczorną toaletę, padła na tapczan, owinąwszy się tylko miękkim kocem. Kołysana odgłosami lipcowej nocy, zasnęła natychmiast.

Gbur oderwał się od drzwi i cicho wycofał do swojego pokoju.

Obudziły ją męskie głosy, dobiegające z dołu.

Czuła się byle jak i bolała ją głowa. Coś było nie w porządku.

Ach, prawda. Przypomniała sobie wczorajszy wieczór. Wczoraj zdecydowała, że dziś wyjedzie.

To tylko klimakterium. Zobaczymy, jak sytuacja się rozwinie. Na razie natychmiast trzeba się wykąpać!

Wstała z tapczana i spojrzała w lusterko. Niedobrze. To też klimakterium? A nie, to niechlujstwo. Przygniotła się jej zmarszczka na lewym policzku. Kiedyś te zmarszczki szybciej się wygładzały, ale nie będzie przecież czekać!

Wydobyła z torby ręcznik i zeszła na dół. Przy stole siedział Stryjek w towarzystwie przystojnego młodziana o imponującej czuprynie. Pili kawę, której zapach mile połaskotał jej nos.

– Dzień dobry panom – powiedziała, starając się schować twarz w cieniu schodków.

– Jest nasz gość – skonstatował Stryjek mało odkrywczo. – Jak się spało? Mamy kawę, napijesz się?

Młodzian mruknął tylko pod nosem „dzień dobry”. Poznała go. Jeździł na nartach jak szatan i wspinał się na tę skałkę na tle Śnieżki, której nie było widać. To on ma taki piękny, radiowy głos. Ale prywatnie prawie go nie używa.

– Dziękuję, Stryjku, najpierw muszę się wykąpać, wczoraj padłam jak kawka, bo się trochę przydusiłam wieczorem… Spałam chyba z dziesięć godzin.

– Jezus Maria! Dusiłaś się? Nie powinienem cię samej zostawiać!

– Spokojnie można mnie zostawiać – zaprotestowała. Poza tym jest tu od wczoraj ten wasz kolega, pan Wiązowski, nie byłam sama.

– Janusz już poszedł. Prosił, żeby cię pożegnać.

– Uprzejmie z jego strony – powiedziała Eulalia z przekąsem.

– Zaprzyjaźniliście się? – Pozytywnie nastawiony Stryjek przekąsu nie wyczuł.

– Chyba nie do końca. Łazienka wolna?

– Wolna, wolna.

Pod ciepłym prysznicem Eulalia podjęła decyzję.

Zwalczamy klimakterium. Precz z depresją! Nie będzie gburek pluł nam w twarz. Skoro się wyniósł z Bacówki, to ona już nie musi. Nikogo poza nim tu nie brzydzi, a Stryjek wręcz tryska przyjaznymi uczuciami. Pokój jest słodki. Brzoza – jak stara przyjaciółka. Dzisiaj da sobie luz, odpocznie po męczącym tygodniu i po wczorajszym podłym wieczorze, pośpi, zrelaksuje się. A jutro pójdzie w góry. Na przykład do Białego Jaru albo do Strzechy. A pojutrze, powiedzmy, do Łomniczki.

Będzie pięknie!

Śniadanie w towarzystwie Stryjka (młodzian mruknął coś i wyszedł) utwierdziło Eulalię w słuszności podjętej decyzji. Stryjek pochwalił pomysł poświęcenia całego dnia na relaks, a nawet wyniósł dla niej poduszeczkę na taras, gdzie stała ławeczka, zwrócona przodem do słońca. Wzruszona jego troską Eulalia zaszczyciła swoją osobą ławeczkę, założyła okulary przeciwsłoneczne i oddała się mało fatygującemu zajęciu, polegającemu na obserwacji ludzi stojących w kilometrowej kolejce do wyciągu. Stryjek dołączył do niej z dwiema filiżankami świeżej kawy.

Po kwadransie Eulalia pokochała ławeczkę prawdziwą miłością. Show, który rozgrywał się przed jej oczami, był lepszy niż reżyserowane programy telewizyjne. Zawsze lubiła obserwować ludzi, tu zaś mogła to robić z wyżyn czterech schodków, które oddzielały przyziemny świat zwykłych turystów od nieporównanie wyżej stojącego świata ludzi gór. Siedząc swobodnie na ławce i przyjmując Stryjkowe świadczenia, udowadniała swoją przynależność do tego lepszego świata. Nie mogła się powstrzymać od zerkania na duże, wyrzeźbione w drewnie godło GOPR – u, z krzyżem i gałązką kosówki. Odkąd pamiętała, żywiła dla tego znaku nabożną cześć – zapewne pod wpływem książek Wawrzyńca Żuławskiego i może jeszcze paru innych pisarzy.

Czasami podchodzili z należytym szacunkiem turyści, których zbrzydziło sterczenie w potwornym ogonku, i pytali o takie czy inne szlaki. Stryjek udzielał wyczerpujących odpowiedzi, a ona nabierała przekonania, że wszyscy wokół jej zazdroszczą.

Przekonanie, że wszyscy nam zazdroszczą, zazwyczaj doskonale wpływa na nasze samopoczucie. Klimakterium Eulalii odpływało w siną dal z każdą chwilą spędzoną na czarodziejskiej ławeczce. Jej zadowolenie pogłębiała świadomość, że każda minuta spędzona na tym słodkim nieróbstwie poprawia jej wygląd: opalona zawsze wyglądała lepiej.

Nawet gbur przestawał się liczyć… chociaż może po gburze pozostała jej mała, maleńka zadra.

Nie chodzi o gbura, oczywiście, tylko o zlekceważenie jej dobrej woli.

Ale to nic, najważniejsze, że ją okazała. To ona jest szlachetna, a gbur jest mały, paskudny, zimny robaczek. Na szczęście pojechał do tego swojego Trójmiasta i nie ma obawy, że gdzieś w górach na nią wylezie.

Na obiad zjadła placki ziemniaczane w barze po drugiej stronie ulicy.

Potem wjechała wyciągiem na Kopę, przez kwadrans przyglądała się Kotlinie Jeleniogórskiej z przyległościami, po czym zjechała na dół, bo już ogłaszali ostatnie krzesełka. Nikt jej nie powiedział, że to nie ma sensu.

Zrobiła kawę i znowu siadła ze Stryjkiem na ławce.

Nigdzie się nie spieszyła.

Nikt od niej nic nie chciał.

Najbliższy montaż ma za dwa tygodnie.

Co za cudowne miejsce!

Najprzyjemniejsze w ciągu następnych dni okazało się to, że w każdej chwili mogła robić to, co właśnie chciała robić. Zapragnęła odwiedzić ukochaną Dolinę Łomniczki – wjechała zatem na Kopę, doszła do Śląskiego Domu, wypiła herbatę w schronisku, po czym zeszła w Dolinę, prawie nie spotykając po drodze turystów. Na tym polega urok wycieczek popołudniowych… Zawsze lubiła wychodzić z domu wtedy, kiedy wszyscy pędzili już na obiad.

Kiedy mijała symboliczny cmentarz ofiar gór, zatrzymała się. To miejsce zawsze wywierało na niej niesamowite wrażenie. Miała nadzieję, że podobne wywarło przed kilkoma dniami na operatorze, który dobre pół godziny przymierzał się do różnych ujęć – a pogoda właśnie wtedy trochę siadła, pojawiły się mgły i chmury, które wiatr przeganiał, tworząc niesamowite tło dla krzyża na skale. Och… spodziewała się wiele po tej sekwencji. Ale to za tydzień dopiero.

Rozsiadła się na wygrzanym kamieniu i po raz pierwszy pomyślała, że wyjazd dzieci ma swoje dobre strony. W domu będzie jej, oczywiście, strasznie pusto, ale teraz na przykład – pierwszy raz od Bóg wie kiedy – może sobie tak siedzieć i siedzieć, i nikt nie mówi: „Mamo, chodźmy wreszcie”.

Z głębi jej plecaka odezwało się nagle raźne wołanie:

– Matka, telefon!

Dwaj starsi panowie, którzy właśnie pochylali z szacunkiem siwe głowy nad tablicą pamiątkową, aż podskoczyli.