Eulalia zawsze była dziennikarką uniwersalną, to znaczy umiała pracować w różnych technikach. Nie ciągnęło jej tylko do radia, ale potrafiła pisać i chałturzyła, gdzie się dało, produkując masowo felietony dla kobiet, reportaże i artykuły na dowolne tematy (wyłączając politykę, której nie znosiła, acz bywały w jej życiu momenty, kiedy polityka sama po nią sięgała). W momencie zmiany ustroju udało jej się zdobyć etat w telewizji i trzymała się go konsekwentnie – raz, ponieważ zawsze lubiła telewizję, dwa, bo uważała, że należy mieć jakieś stałe zaczepienie. No i tak pozaczepiana tu i ówdzie, harowała jak wół. Nie dawała sobie żadnego luzu, wychodząc z założenia, że to, co się robi, powinno się robić jak najlepiej. Zwłaszcza jeśli to, co się robi, podpisane jest nazwiskiem…

A propos nazwiska. Wczoraj wybrała sobie obrazek pod własną planszę. Marek nakręcił na jej prośbę statyczne ujęcie Śląskiej Drogi z ogromną Śnieżką górującą w tle i krzakiem kosówki na pierwszym planie. Na tej kosówce będzie jej nazwisko. „Scenariusz i realizacja – Eulalia Manowska”. Uśmiechnęła się na tę myśl.

Po czym wróciła do refleksji, które obudziło w niej stwierdzenie Marka, rzucone mimochodem. Bo co do tego seksu, to, niestety, miał rację. Po rozwodzie z wiarołomnym Arturkiem nie pozwoliła sobie na żaden porządny romans. Zresztą nie miała warunków. Ani czasu. Ani sił. Ani ochoty.

A teraz niewątpliwie jest już na to za stara. Nie pora na romanse, kiedy ma się czterdzieści osiem lat. Nie pora na życie osobiste.

Dzieci powyjeżdżają, a ona zostanie i będzie się starzała w samotności!

Łzy popłynęły jej po policzkach.

– Lalka, Lalka, otwórz! Łomot do drzwi. Wytarła oczy bawełnianą firaneczką (smutek dopadł ją stojącą przy oknie) i poszła otworzyć. Operator.

– Lala, co się dzieje? Pukam i pukam. Chodź do nas, mamy flaszkę. Jutro ostatni dzień zdjęciowy.” Trzeba to uczcić. Czemu jesteś smutna? Nie przejmuj się, to tylko klimakterium. Chodź. No już.

– Ja ci dam klimakterium – mruknęła, ale poszła.

Po dwóch godzinach udała się na spoczynek, znacznie pocieszona.

Następnego dnia przeniosła się do Bacówki, a wieczorem pożegnała czule kolegów, odjeżdżających do domu.

– Uważajcie na siebie, kotki moje – powiedziała ciepło. – Będziecie się zmieniać czy Rysio cały czas jedzie?

– Jeżeli uda mu się mnie dobudzić, to zmienimy się koło Zielonej Góry – odpowiedział Marek i ucałował jej dłoń. – W co wątpię. Trzymaj się, Lalka, i nie poddawaj nastrojom. A jak wrócisz, idź do ginekologa, niech ci zaordynuje hormony na przekwitanie. Taki plasterek na tyłek. Mówię ci, pomaga. Moja żona jest nie ta sama kobieta, a już myślałem, że się z nią rozwiodę. Albo ją zabiję.

– A jeśli ci ginekolog nie pomoże, idź do psychiatry – dorzucił Rysio, całując ją w policzek. – Muszę tam wysłać moją starą. Stworzycie we dwie grupę kobiet wykończonych przez telewizję.

– Ile lat ma twoja żona?

– Dwadzieścia sześć. Ale już ma objawy. Baw się ładnie i nie rozpij wszystkich ratowników. Pa, pa.

Wsiedli do samochodu i odjechali.

Zaczynał się jej wyżebrany urlop. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów miała go spędzić sama. Zazwyczaj czekała z urlopem na powrót Bliźniaków z Norwegii, a potem jechali razem w jakieś góry. Pod ich nieobecność pracowała intensywniej niż zwykle.

Szkoda, że nie ma Stryjka. Pojechał do domu, bo umówił się z żoną, ale obiecał, że od jutra będzie nocował w Bacówce, to nie będzie się czuła samotna.

Tak naprawdę wcale nie czuła się samotna. Wczorajszy smętny nastrój szczęśliwie nie wracał. Zapobiegawczo sięgnęła do lodówki i nalała sobie trochę finlandii do szklaneczki, po czym dolała do pełna coli. Kupiła tę wódkę na wszelki wypadek, ot, w razie towarzyskiej okoliczności, ale skoro okoliczności nie było, a ona miała ochotę…

Ktoś zastukał do drzwi Bacówki.

Przez moment zastanowiła się, czy nie powinna się aby przestraszyć, po czym poszła otworzyć.

Za drzwiami stał gbur. Z plecakiem.

– Dobry wieczór – powiedział niepewnie. – Widziałem, że się świeci… Jest Stryjek?

– Nie ma Stryjka. Wejdzie pan?

– Nie chciałbym sprawiać kłopotu…

– Żaden kłopot. Podobno pan tutejszy.

– Do pewnego stopnia. – Uśmiechnął się z przymusem. – Sama pani została?

– Sama. Już prywatnie, koledzy wrócili, a ja mam trochę wakacji.

– Rozumiem. Myślałem, że może tu zanocuję, jeśli nie będę pani przeszkadzał. Nie spodziewałem się pani tutaj zastać.

– No to niech pan nocuje – powiedziała, już trochę zeźlona. – Nie zjem pana. Rozumiem, że zna pan tu wszystkie kąty… Niech że pan wejdzie.

Wszedł i rzucił plecak na tapczan w dyżurce.

– Tu się prześpię. Domyślam się, że pani mieszka na górze, w dwójce.

– W dwójce. A ten pokój naprzeciwko jest cały wolny, tam chyba byłoby panu wygodniej?

– Może ma pani rację. Zaniosę plecak.

Wyminął Eulalię, wciąż stojącą ze szklaneczką w ręce. Po chwili usłyszała łomot butów nad sobą. Ależ ta Bacówka jest akustyczna! Minęła jeszcze chwila i hałasy ucichły. Była pewna, że teraz gbur zejdzie do niej. Nie zszedł.

Z pilotem od telewizora w ręce usiadła w fotelu. Pora na „Panoramę”. Chociaż może by tak nie oglądać żadnych wiadomości przez tych parę dni? Jednak włączyła telewizor.

Jakoś nie mogła się skoncentrować na tym, co mówiła pani Czubówna. Może z powodu gbura nad sobą. A może ze zmęczenia. A może przez to szumiące obok radio. Postawiła szklaneczkę na ażurowym schodku (fotel ustawiony był pod schodami wiodącymi do dwóch pokoi, obydwa wydały jej się zachwycające, a zwłaszcza ten, w którym miała zamieszkać, z widokiem na Karkonosze i ogromną brzozę, wchodzącą prawie przez okno do wewnątrz). Ogarnął ją niezwykły spokój. Co za czarodziejskie miejsce! Ułożyła głowę na oparciu fotela i prawie zasnęła, nie bacząc na wojny, zamieszki, zamachy, wybuchy, demonstracje, malwersacje, jednym słowem, na najświeższe wiadomości z kraju i ze świata.

Obudziło ją pukanie. Za oknem było już prawie zupełnie ciemno.

Czemu gbur nie otwiera?

Może też przysnął.

Wstała z fotela i podeszła do drzwi.

Jakieś dwie kobiety. Z tobołkami.

– Słucham?

– Jest ktoś w domu?

– Jest. Ja jestem.

Baba popatrzyła na nią z niesmakiem.

– Ja się pytam, czy jest mąż? Albo ktoś?

Eulalia zrozumiała. Chodzi o mężczyznę. Mąż albo ktoś. Ona nie.

Zza pleców usłyszała nagle głos gbura:

– Słucham panią?

Ach, wiec jednak wstał i przyszedł zobaczyć, czy może ktoś na nią nie napada. Bardzo to ładnie z jego strony. Baba z tobołkiem wyraźnie się ucieszyła.

– No, pytam ja panią, czy jest mąż, a pani nic, a mąż jest. Samochód pan ma?

– Nie mam. W czym mogę pomóc?

– Jak pan nie ma samochodu, to w niczym. Ciocia nogę skręciła. Telefon tu jest?

– Jest. Chce pani zamówić taksówkę?

– No. Ale nie bardzo, bo nie mam pieniędzy.

Eulalia poczuła, że ten dialog ją fascynuje. Pomyślała, że jakby co, ofiaruje im swój samochód (przyjechała własnym, reszta ekipy firmowym), ale postanowiła zaczekać, aż sytuacja się rozwinie.

– Ach, nie ma pani pieniędzy. A gdzie ciocia?

– Na ławce siedzi.

Rzeczywiście, na ławce pod latarnią siedziała trzecia baba, również z tobołkiem.

– Ciocia może chodzić?

– Nie bardzo. To znaczy, my zeszłyśmy ze Śnieżki, bo ten pioruński wyciąg przestał jeździć, co to jest, że go zatrzymują, kiedy jeszcze ludzie są na górze? Cztery godziny schodziłyśmy. Albo więcej. I tu ciocia nogę skręciła, jak się ze szlaku wychodzi.

– Zobaczymy tę nogę, dobrze?

Gbur pomógł cioci wdrapać się po kilku schodkach i usadowił ją w dyżurce, po czym fachowo obmacał stopę. Ciocia wydawała z siebie wyłącznie sapanie. Nie krzyczała. Widocznie gbur był delikatny. Coś tam jednak z natężenia sapania wywnioskował.

– Wygląda na to, że złamana. Sama pani nie pójdzie. Nie ma pani na taksówkę, naprawdę? Nic się nie przehandlowało u sąsiadów?