Wołanie rozległo się ponownie, więc Eulalia pospiesznie wydobyła telefon komórkowy.

– Cześć, mama, gdzie jesteś?

– Cześć, synku. W Łomniczce. A wy?

– A my niedaleko. W Lubomierzu. Wpadnij do nas!

– Co robicie w Lubomierzu?

– Zarabiamy kasę przy remoncie szkoły. To znaczy sprzątamy po fachowcach. Posiedzimy tu jeszcze ze trzy dni i będziemy mieli na tydzień w górach. Nie wiesz, są miejsca w schroniskach?

– Nie mam zielonego pojęcia, ale mogę się dowiedzieć.

– Nie trzeba, sami się dowiemy. No to pa, mamunia, trzymaj się ciepło.

Schowała telefon. Starsi panowie podsłuchiwali bezczelnie cały czas. Uśmiechnęła się do nich życzliwie. Drgnęli, ukłonili się i pospiesznie ruszyli na szlak.

Komórka znowu się odezwała, tym razem Kanonem Pachelbela. „Matka, telefon!” było zarezerwowane dla Bliźniaków.

Stryjek.

Oczywiście w nerwach cały, bo sobie wyobraził, że ona gdzieś tam, Bóg wie gdzie (nie powiedziała, dokąd idzie!), siedzi na jakimś kamieniu i się dusi. Dlaczego wystawia jego nerwy na taką próbę, przecież by ją zawiózł!

Gdzie zawiózł, tu się niczym nie dojedzie.

Ukoiła nerwy Stryjka i poszła dalej, szczęśliwa. Proszę, więc jednak kogoś obchodzi, gdzie jest i czy aby dobrze się ma.

Bite pół godziny gapiła się na wodospadzik. Tymczasem zrobiło sie późne popołudnie i rozsądek nakazywał powrót. Z ociąganiem zeszła do schroniska.

Pod schroniskiem stał land – rover.

– Jesteś niemożliwy, Stryjku – powiedziała, śmiejąc się. – Ale to bardzo miłe, że przyjechałeś, bo już mnie bolą nogi.

– Miałem coś do załatwienia w schronisku – wymamrotał Stryjek, prawdopodobnie kłamliwie. – Jedziemy do Bacówki?

Następnego dnia Eulalia pojechała do Lubomierza. Znalazła tam swoje dzieci całe i zdrowe, zmywające okna i podłogi w szkole poddanej uprzednio malowaniu. Reszta towarzystwa również oddawała się solidnej pracy zarobkowej. Kondycja wszystkich nie nasuwała żadnych niepokojących myśli. Byli opaleni i bardzo zadowoleni. Eulalia szarpnęła się i postawiła wszystkim porządny obiad w miejscowej gospodzie, taki z zupą, drugim daniem i deserem. Była święcie przekonana, że podczas całej swojej podróży żywili się wyłącznie hamburgerami popijanymi colą.

Pozostawiła Bliźniaki lekko dofinansowane i wróciła do Bacówki, ciesząc się po drodze widokami Karkonoszy promieniejących w zachodzącym słońcu i martwiąc trochę tą nagłą dorosłością dzieci. Nie da się ukryć – nie byli już tylko jej. To znaczy – mówiąc prawdę, nigdy nie należeli do niej, nie była zaborczą matką, absolutnie, nic z tych rzeczy, ale jednak ta pępowina chyba właśnie trzasnęła ostatecznie.

Smutek z powodu trzaśniętej pępowiny przeszedł jej dopiero w Bacówce, gdy okazało się, że do Stryjka przyjechała Stryjkowa z dwójką bardzo sympatycznych znajomych, i że Stryjek w dołku za Bacówką przygotował ognisko pod Garnek.

Garnek pełen był ziemniaków, cebuli, buraczków (coś takiego, buraczki!) i niezidentyfikowanych wiechci z dużym dodatkiem tłustego boczku.

– Boczunio: malyna – powiedział smacznie znajomy Stryjka, oczywisty warszawiak.

Garnek został przykryty grubą warstwą darni i umieszczony na ognisku.

– Teraz mamy co najmniej godzinę czasu – poinformował Stryjek.

– Jesteśmy na to przygotowani – oświadczył Warszawiak, wyciągając dużą butelkę. Eulalia ucieszyła się, że przywiozła tę finlandię i że wypiła z niej tylko odrobinę.

Po półgodzinie aktywnego oczekiwania Eulalia zwierzyła się z pępowiny. Nie zbagatelizowano jej problemu, zwłaszcza że wszyscy obecni mieli dzieci mniej więcej dorosłe. Sprawy klimakterium podnosić nie chciała w obecności, było nie było, dwóch przystojnych panów.

Po upływie godziny przystojni panowie poszli sprawdzać stopień zaawansowania potrawy w Garnku. Stryjek odsunął darń i sięgnął widelcem do środka. Oszałamiający zapach poniósł się w letnią noc.

– Spróbuj, czy już doszło, bo coś mi się wydaje, że ogień za bardzo przygasł. – Stryjek podał widelec z kawałkiem czegoś Warszawiakowi.

Warszawiak spróbował. Chwilę żuł w skupieniu, po czym oddał widelec i pokręcił głową.

– Nie malyna – skonstatował ze smutkiem. – Nie malyna, Stryjku. Musi się dopiec. Ładuj to z powrotem.

Garnek wrócił na podsycone ognisko. Stryjkowa pobiegła do Bacówki i wróciła z kolejną butelką, stosownie schłodzoną.

– Mamy tu jeszcze rozmowną wodę – zawołała beztrosko. – Możemy czekać!

Eulalia pierwszy raz usłyszała takie określenie. Spodobało się jej. Jednocześnie doznała pewnego skojarzenia… Może pod wpływem rozmownej wody Stryjek przestanie być taki dyskretny?

– Słuchajcie – zaczęła podstępnie – powiedzcie mi coś o tym waszym koledze, z którym spędziłam pierwszą noc w Bacówce. Co to za facet właściwie? Bo ja odniosłam wrażenie, że straszny z niego gbur.

– Pierwszą noc spędziłaś z nieznajomym facetem? – ucieszył się Warszawiak. – Opowiedz!

– W osobnych pokojach – usadził go Stryjek. – Lala mówi o Jasiu Wiązowskim. Ale wydawało mi się, że się nie polubiliście.

– Januszek Wiązowski gbur? – wtrąciła zdumiona Stryjkowa. – Januszek jest bardzo dobrze wychowanym człowiekiem. w ogóle jest uroczy. Ja go bardzo lubię.

– Wszyscy go bardzo lubimy – dorzuciła Warszawianka. – Zachowywał się wobec ciebie gburowato?

– No właśnie – podjęła Eulalia tonem zmartwionej niewinności. – Mnie też się wydawało, że on jest sympatyczny, a on wcale nie chciał ze mną rozmawiać. Nie lubię, kiedy się mnie traktuje jak powietrze. I to nieświeże!

– Nie żartuj!

– Nie żartuję. Czynił mi afronty. Już wtedy, kiedy tu byłam z ekipą filmową, no wiecie, z kolegami z telewizji, robiliśmy film o Karkonoszach.

– Ach – powiedziały jednocześnie Warszawianka ze Stryjkowa, a Warszawiak pokiwał domyślnie głową. – Telewizja!

– Co telewizja?

– On ma uraz na punkcie telewizji – wyjaśniła Stryjkowa.

– Program go brzydzi?

– Nie, to znaczy nie wiem, program może też. Ale on ma różne straszne przeżycia z telewizją w tle…

– Nie plotkujcie, baby – fuknął Stryjek.

– Nie plotkujemy – obruszyła się Stryjkowa. – Odpowiadamy Lali na pytania.

– Wiesz, Stryjku – rzekł Warszawiak – ja myślę, że lepiej dla Jasia będzie, jeżeli Lala pozna przyczyny jego fobii, niż żeby myślała, że to prosty burak…

Stryjek nic nie powiedział i zajął się uzupełnianiem szklanek pań, dolewając sok z różowych grejpfrutów.

– Ja ci powiem – wyrwała się Warszawianka. – Nie chcę, żebyś źle myślała o Jasiu, bo to naprawdę miły człowiek i był świetnym ratownikiem, wspinał się, doskonale jeździł na nartach… przed wypadkiem…

– Co, wóz transmisyjny go przejechał? – nie wytrzymała Eulalia.

– Słuchaj po porządku. On miał dwie żony…

– Sinobrody – ucieszyła się Eulalia, której rozmowna woda zaszumiała lekko w głowie.

– Nic podobnego – przejęła narrację Stryjkowa. – Jedną po drugiej, nie obie razem. Najpierw koleżanka ze studiów, myśmy ją nawet poznali, to było strasznie dawno temu, ze dwadzieścia pięć lat? Dobrze mówię? Ona też tu przyjeżdżała, za nim. Byli na ostatnim roku, jak się pobrali. Janusz cały zakochany, ona też. Mieli dziecko, córeczkę. I ta córeczka miała chyba ze cztery lata, jak ta żona Jasiowi uciekła. Z prezenterem telewizyjnym…

– Ach, telewizyjnym…

– Ach, tak. Z reporterem, przepraszam, nie prezenterem. W dodatku ten reporter to był jego najlepszy kolega, przyjaciel ze szkolnej ławki. Janusz jest dżentelmenem, dał jej rozwód, skoro już go nie chciała mieć za męża. Próbował ją przekonywać, że dziecko i w ogóle, ale ona… Krysia… tak, Krysia dostała małpiego rozumu na tle tego dupka z telewizji. I zabrała Jasiowi córeczkę. A potem jej nowy pan został korespondentem bodajże w Bułgarii czy gdzieś tam…

– Nie w Bułgarii, tylko w Nowym Jorku!

– Coś ty, w Nowym Jorku? A, rzeczywiście. Stan wojenny ich tam zastał i już nie wrócili. Dupek do tej pory pracuje w polskiej stacji telewizyjnej, a córki Janusz nie widział więcej na oczy. Strasznie to przeżył, strasznie…