Nie odnajdzie jej.
Wyjechała nagle bez uprzedzenia. A on tego nie przeczuł, mimo że tyle innych rzeczy przeczuwał.
Wyjechała nagle i zostawiła go jak nikomu niepotrzebną zabawkę.
Nie wiedział, że kobiety są do tego zdolne. Były przecież takie kruche, takie delikatne. A kobieta, którą kochał, na pewno potrzebowała jego opieki.
Pewno dlatego ruszył w tę podróż. Ale przeliczył się. Żeby przeżyć, trzeba przynajmniej mieć co jeść.
A on się przeliczył. Miał tylko siebie.
I nikogo, kto by go objął i powiedział: nie martw się, poradzisz sobie, jestem z tobą.
Ponieważ był sam. Ludzie nie lubią samotników.
Zawsze boją się najbardziej tego, co doskwiera im samym. Nie będzie zabiegał, prosił, żebrał. Przejdzie tylko przez to nieprzyjazne miasto i siądzie gdzieś, gdzie będzie mógł odpocząć. Białe tylko z pozoru jest zimne. Przecież zwierzęta śpią pod śniegiem – na przykład niedźwiedzie. Śnieg musi być ciepły i przyjazny -jeśli spojrzeć na to z właściwej strony.
Wrzucała pospiesznie do koszyka zakupy. Jaja, masło, ser, ryby, co z tego, że tak dużo? Zamrozi.
Przecież są święta. Świece.
TYLKO NASZE ŚWIECE PALĄ SIĘ DWADZIEŚCIA CZTERY GODZINY!
Dobre wino, chablis do ryby, nie to tanie, to najdroższe. Może sobie wyobrazi, że jest z nią Krzysztof, któremu powie:
– Nie boję się.
Albo mama.
Nie boję się, mamo.
I choinka będzie wysoka do sufitu. Związana jak baleron i przymocowana do bagażnika na dachu czekała na nią na parkingu. Do pierwszej gwiazdki jeszcze nie tak blisko, zdąży.
Ten samochód też się nie zatrzymał. A przecież na pewno widział, w jakim wędrowiec jest stanie.
Nie ma już siły. Jeszcze tylko parę domów, wyjść z tych zabudowań, gdzie nikt na nikogo nie czeka, znaleźć się w miejscu, gdzie już nie ma nikogo, jest tylko cisza, cisza i spokój, i tam odpocząć. Przypomnieć sobie dobre chwile z przeszłości. Miękkość i czułość, dobro i miłość. Przecież dzisiaj jest dzień pojednania. Pojedna się ze swoim rozczarowaniem.
Najgorsze są pierwsze momenty, kiedy zimno przechodzi przez każdą komórkę. A potem już robi się ciepło. Ciepło i dobrze. Dobrze i obojętnie. Chodzi o to, żeby nareszcie było obojętnie. Żeby brzuch nie pamiętał sytości ani głodu, a ciało braku dotyku.
Chodzi o to, żeby wszystko rozpłynęło się i znikło, bez specjalnego cierpienia, bez nadziei, że może jeszcze ktoś się pojawi.
Jeszcze tylko paręset metrów. Zapada zmierzch.
Teraz już nikt go nigdy nie odnajdzie, a i on przestanie szukać.
Zdążyć przed pierwszą gwiazdką!
Ryba na patelni, a ciasto w piekarniku. Choinka nie wchodzi w stojak – za długo stał w szopie, nie umie rozkręcić bolców, które przechodzą przez obręcz i trzymają pień. Nie może nasadzić choinki, ale to nie przeszkadza wyjąć bombek i ozdóbek, światełek i aniołków, łańcuchów. Choinkę oprze o ścianę, owszem, może śmiesznie to wygląda, ale oprze ją w tym rogu, między kominkiem a ścianą, nie przewróci się, a trzeba zdążyć przed pierwszą gwiazdką.
O to jest dobre. Nawet bardzo dobre.
ZDĄŻYĆ PRZED PIERWSZĄ GWIAZDKĄ.
Pokój wygląda lepiej niż wtedy, niż dwadzieścia dziewięć lat temu. Patchwork na fotelu ojca zrobił z tego mebla prawdziwe wygodne i śliczne miejsce.
Miejsce nie dla mężczyzny, tylko dla niej, dla jej zmęczonego wiecznym porzuceniem ciała, dla jej umęczonego poszukiwaniem rozwiązań umysłu, dla jej nóg, zgrabnych jeszcze, a niedotykanych, dla jej przestraszonej duszy to jest miejsce świąteczne.
A potem będzie czekać na prezent od wszechświata, na cud jej własny, który nastąpi. Albo nie.
Poszła do łazienki i odkręciła kurki. PIANA
– TWOJA NAJLEPSZA PIANA DO KĄPIELI
I OLEJEK, KTÓRY ODMŁODZI TWOJĄ SKÓRĘ. Nowość! Przygotowała okazyjny szampon i odżywkę. OKAZJA! DWA W JEDNYM!
Przeszła do kuchni i wygasiła piekarnik. Sernik zarumienił się. Uchyliła drzwi do pokoju i kiedy spojrzała na stół nakryty na dwie osoby, świecznik i dwie świece przygotowane do zapalenia, rozświetloną łagodnym blaskiem choinkę, zrozumiała, że cud nastąpił.
I jeśli pojawi się ktoś, zaprosi go do domu – obiecała to sobie solennie w pierwszą Wigilię bez ojca, wtedy kiedy matka odniosła dodatkowe nakrycie do kuchni, i ta obietnica powróciła do niej po raz pierwszy od tamtej pory. I po raz pierwszy od lat było na stole nakrycie dla Nikogo – zgodnie z tradycją.
Nie dojdzie do lasu. Noga rwała tępym bólem, a oddech zamarzał w powietrzu. To nieprawda, że łatwo się rozstać z iluzją. Nie było ciepło i tak strasznie chciał wejść do któregoś z tych domów – stanąć na progu, tak to sobie wyobrażał, stanie na progu, a ktoś otworzy drzwi i bez słowa wpuści go do środka, nie pytając o nic, nie bojąc się obcego. Ale teraz wszyscy się bali wszystkich, a przecież on miał tyle do dania! Co z tego, kiedy wziąć nie było komu?
Siądzie tu, przy tym domu, nie na ulicy, żeby nie wzbudzać strachu, może jest jakieś wejście do ogrodu, może jakaś uchylona szopa… Siądzie tylko na chwilę, żeby tak nie przewiewało na wskroś, tylko na chwilę, może zaśnie, a dobry Bóg obudzi go tuż przed północą i zapyta łagodnie:
– Jakiego chcesz cudu dla siebie?
I wtedy odpowie.
Wysuszyła włosy i włożyła wełnianą sukienkę.
Wsunęła na stopy czółenka – nigdy w domu nie chodziła w butach. Buty lekkie, czarne, eleganckie.
I tak je zrzuci zaraz, kiedy po kolacji wigilijnej siądzie przed kominkiem, a pomarańczowe ciepło podpełznie do fotela.
Poczeka na północ, na narodziny cudu, i powie cicho: wybaczam.
Może jeszcze powie trzy zdania do każdego z nich, zdania zaczynające się od słów: proszę, dziękuję, przepraszam.
Dziękuję za to, że mnie urodziliście. Dziękuję za to, że mam co wspominać. Dziękuję za te wszystkie
Wigilie, kiedy renifery latały nad naszym domem.
Przepraszam, że dałam się nabrać na żal i na złość, że nie umiałam zrozumieć ani ciebie, mamo, ani ciebie, tato.
Proszę, żebym mogła jeszcze kiedyś komuś dać to, czego jestem pełna – tkliwość, dobro, ciepło, zrozumienie, miłość.
Tak powie.
Tylko że zanim siądzie do samotnej wigilijnej kolacji, musi jeszcze raz wyjść na dwór, bo zapomniała o drzewie do kominka, mimo sukienki i butów, czarnych czółenek, trzeba wyjść i przynieść naręcze drewna, żeby potem nie wychodzić z domu.
Kiedy się ocknął, leżał na fotelu przed kominkiem. Owinięty w koc, w kwadraty czerwono-zielone, ciepły, miękki i puszysty wełniany koc. Koło niego klęczała kobieta. Głaskała go delikatnie, a on jak przez mgłę przypominał sobie jej głos, głos ciepły i gardłowy, głos, w którym drżało wzruszenie, ale też głos pełen odwagi, kiedy powiedziała:
– Chodź, chodź proszę.
I ciepłą wodę, i dotyk jej rąk. Nie wstydziła się go dotykać wszędzie, zmywała wielodniowy brud, dotyk jej rąk był delikatny i wzruszający, a potem pomogła mu wyjść z wanny i usadowiła na tym miękkim fotelu. Teraz klęczała przy nim, jej twarz tuż koło niego, chciał wydobyć z siebie głos, ale nie mógł, a ona to rozumiała, bo pogłaskała go po głowie i powiedziała:
– Teraz zaśnij. Śpij. Nie bój się. Jestem przy tobie.
Zmrużył zmęczone oczy, a ogień na kominku trzaskał smakowicie. Na dzwonek do drzwi nie podniósł głowy. Słyszał jej kroki, a potem męski głos:
– Czy wszystko w porządku?