Musi przecież kogoś mieć, taka kobieta!
A on, nie wiadomo dlaczego, myślał, że ona jest samotna!
– Ona swoja, panie, tylko swoja. Gadałeś, co wydawało ci się, ona chce – Pan Kazimierz przeszedł na ty niespodziewanie. – Gadałeś jej o niej, nie gadałeś o sobie. Ty lepiej o sobie mów. Odwagę trzeba mieć, zaryzykować trzeba, a nie pewnika szukać…
Leżał na łóżku i było mu duszno. Mimo otwartego okna i powiewu wiatru. Lato się kończyło, czuć było w powietrzu zbliżającą się jesień. Pogubił się zupełnie. Przecież marzyła…
– Zawiezie mnie pan czy nie? Dobrze zapłacę.
– Panie, to kawał drogi.
– Zepsuł mi się samochód.
– Panie, koń jest zmęczony, ziemniaki woziliśmy.
– Jutro odpocznie. Zapłacę, ile pan zechce.
– Ale to ja bym go za uzdę musiał prowadzić, panie, przez miasto. No i chyba trzeba by go doprowadzić jakoś do porządku. – Woźnica klepał konia po boku. – Jutro rano mogę.
Koń był duży, silny, wozakowaty koń. Deresz.
Ale innego w Słominie nie było. A do Pilawki stąd, gdzie wynajął pokój, było sześć kilometrów.
Wyjął pieniądze. Woźnica zamlaskał językiem.
– To bądź pan jutro o jedenastej.
Był punktualnie. Koń był wyszczotkowany, gruby ogon, wczoraj związany w połowie, dziś sięgał do ziemi. Włosie powiewało raz z jednej, raz z drugiej strony.
– To siadaj pan – woźnica przytrzymywał go za uzdę. – Odsie, odsie – mówił pieszczotliwie do konia.
– Wariat przyjechał, wariat przyjechał! – Umorusane buzie śmiały się ze skweru.
A niech tam.
Ruszyli wybrukowaną ulicą w górę Pilawki. Prosto pod zakład optyczny.
Derka, która przykrywała grzbiet konia, ruszała się razem z nim. Koń stąpał dostojnie, a woźnica miał na sobie czyste ubranie. Trzymał uzdę tuż przy pysku, koło małej czerwonej wstążeczki. Powiewała na wietrze. Chłopcy podnieśli się z trawnika i szli za nimi. Do nich dołączyli ciekawscy dorośli. Śmiechy milkły. Siedział wyprostowany, już nie śmieszny.
Marzenia są po to, żeby je spełniać. Cudze, swoje.
Teraz chce spełnić swoje.
Koń zatrzymał się. Cała reszta również.
– No, to idźże po naszą Zosię! – krzyknął woźnica w tył ulicy.
Od grupy odłączył się chłopiec w krótkich portkach.
Zadźwięczał dzwonek u wejścia do zakładu optycznego.
Koń stał na bruku, lekko drobiąc tylnymi nogami.
Mieszkańcy Pilawki patrzyli z napięciem na drzwi.
Stanęła w drzwiach.
– Przepraszam. Ale chciałbym… – zabrakło mu tchu. Nic nie było proste, a ona nie ułatwiała mu zadania.
– Ja myślałem… czekałem na panią. Myślałem o pani przez te wszystkie miesiące. Przepraszam… ale chciałbym panią poznać. Chciałbym, żeby pani chciała mnie poznać – powiedział ze ściśniętym gardłem. – Mam na imię Robert. Mieszkam w Słominie, u pana Kazimierza, w pokoju na przygórku. Myślałem, że lubię miasto, ale teraz… -język mu się plątał, patrzył odważnie na jej policzek ze śladem po sześciu szwach. Pamiętał miękkość jej włosów i dłoni, ale ona dotyku jego ręki nie mogła pamiętać. Miała najpiękniejsze na świecie szare oczy.
– Wiem o pani i tutaj o wszystkich…
Przy nodze Dziewczyny o Szarych Oczach pojawił się mały kędzierzawy piesek. Zamachał ogonem, szara łatka na grzbiecie zachybotała.
– Siad! – Dziewczyna schyliła się do psa i pogłaskała go po głowie. Czarne paciorki patrzyły ciekawie na świat. Piesek tańczył pupą na progu zakładu optycznego. Ogonek zamiatał próg coraz szybciej i szybciej.
– Ja nawet wiem, że to pies od suki pani Matyldy… Proszę, nie odrzucaj mnie…
Dziewczyna podniosła się, chwilę się wahała, a potem zeszła trzy schodki w dół i stanęła przed nim na ulicy. Popatrzyła na twarze mieszkańców Pilawki, którzy wstrzymali oddech. Na ulicy zapadła cisza, tylko koń grzebał tylnym kopytem w kurzu.
Mężczyzna opuścił głowę i patrzył na płyty chodnika.
Czekał.
A potem zobaczył, jak ostrożnie wyciąga swoją dłoń w jego stronę.
– Mam na imię Zofia – powiedziała miękko.
Tłum ludzi wstrzymał oddech. Zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. W tej ciszy usłyszał głos pana Kazimierza:
– No!
Wtedy odważył się podnieść głowę i kiedy dotknął jej ręki, poczuł znane ciepło, a jej szare oczy rozbłysły zielenią.