Przeznaczenie zbliżało się powoli.
Szyba tamtego samochodu była brudnawa. Jechał długo w deszczu i nikt jej już nie umył. Ślady po wycieraczkach odbijały chmurne niebo.
Jej wycieraczki też zgarnęły kurz, ale tam, gdzie nie sięgały, było szaro, samochodowe passe-partout, szare jak niemiecki papier w sklepie dla plastyków.
Tamto passe-partout na szybie też najeżdżało na nią, tak samo powoli jak jej noga przesuwała się z pedału na pedał. Kiedy z całej siły nacisnęła hamulec, nadal się nie bała. Coś łagodnie wyrwało ją z fotela, a potem delikatnie przytrzymało wzdłuż klatki piersiowej. Obrazek w passe-partout pękał i tysiące drobniutkich kryształków wystrzeliło w powietrze. Opadały niespiesznie jak płatki śniegu. Każdy skrzył się w deszczu i światłach bordowego samochodu jak cyrkonia.
I zgrzyt blachy. Dźwięk wydał jej się równie dobrotliwy. Nawet niesłyszalny. Szkło opadało na ziemię spokoju i ciszy. Cisza robiła się coraz jaśniejsza i jaśniejsza.
Jednak zaczepił i odbił tamten wóz jak nic nieważące metalowe pudełko. Przesunął przez szosę, a potem bokiem w łąkę.
Szkło zostawiało kryształowy ślad na ciemnym asfalcie. Samochód przekoziołkował dwa razy i zatrzymał się na łące. Dymił. I, co najgorsze, nikt z niego nie wychodził.
Mężczyzna ostro hamował już jakiś czas, ale dopiero teraz jego samochód się zatrzymał. Gwałtownie wyskoczył. Jego buty deptały mokrą trawę, a miękka ziemia próbowała je przytrzymać. Kiedy szarpnął drzwiczkami, bał się o tamtego kierowcę. Ale to nie był dym, to para. A kiedy otworzył drzwi, zobaczył
Dziewczynę. Wyglądała jak śpiące dziecko.
Była śliczna. Była tak śliczna, że zaparło mu dech w piersiach. Choć niespecjalnie wierzył w różne Znaki na Niebie i na Ziemi, nabrał pewności, że tego spotkania nie mógł uniknąć.
Oto Ktoś mu ją po prostu na tej drodze postawił. Przegapić tego faktu w żaden sposób nie zamierzał. Nachylił się nad fotelem, szukał zapięcia pasów jedną ręką, drugą podnosił jej głowę.
Dzięki Bogu, otworzyła oczy. Wtedy zamarł na moment. Miała najpiękniejsze zielone oczy, jakie kiedykolwiek mógł sobie wyobrazić.
– Czy mogę panią prosić o rękę? Proszę mi szybko dać rękę! – odpinał jej pasy, widział krew na policzku.
– Tak, tak – spojrzała na niego nieprzytomnie.
Wyciągnął więc rękę i za chwilę poczuł w swojej dłoni jej dłoń.
– Mogę panią prosić o rękę?
Rycerz na Białym Koniu stał przed nią i oświadczał się. Świat zbliżał swoją pogodną twarz do jej twarzy. Umierała. Więc tak, tak. To nic, że go nie zna. Jest nareszcie, nareszcie jest. Podała mu dłoń, jak pieczęć i tajemnicę. Oto stało się.
Pochylił się i wyciągał ją z samochodu. Straciła przytomność. Kto wie, co się z nią dzieje. Miał tylko nadzieję, że ma nieuszkodzony kręgosłup. Ani telefonu, ani pogotowia. Może nie należy jej ruszać. Ale przecież trzeba ją szybko zawieźć do szpitala. Ale jeśli ma uszkodzony kręgosłup, to nie wolno jej ruszać. A jeśli nie udzieli się jej natychmiast pomocy, może umrzeć. Żadnej kobiecie nigdy prawa jazdy!
Otwiera oczy. Dzięki Bogu!
– Nic pani nie jest?
Ach, jakie ma oczy. Pierwszy raz w życiu widzi taki kolor, zieleń jak morze, jak trawa, jak trawa w morzu, jak morze w trawie, i czarne rzęsy, niepomalowane widać, brwi jak skrzydła ptaka, jak na filmie amerykańskim, piękna twarz…
Jak Scarlett O'Hara, jak z „Przeminęło z wiatrem”, pokolorowanym komputerowo filmem, który miał w bagażniku swojego wozu.
Krew na policzku, dużo krwi, prawdziwej, nie komputerowej, wykrwawi się na śmierć, jeśli jej nie pomoże…
– Proszę ruszyć palcami u nogi – przypomniał sobie zdanie z filmów amerykańskich. – Czuje pani nogi?
– Tak – odpowiedziała cicho, ale jej oczy szybko uciekły gdzieś, gdzie już nie mógł się dostać.
To nie kobieta, to dziewczynka, leje mu się przez ręce, musi ją zawieźć do szpitala, a krew jest taka czerwona i jest jej coraz więcej i więcej. Ścieka na bluzkę i na obojczyk, wcieka do środka.
– Proszę ze mną rozmawiać! – krzyknął.
Talk to me – przypomniało mu się z amerykańskich filmów.
– Proszę do mnie mówić, cokolwiek, każę pani!
Jej spojrzenie wróciło do niego z daleka.
– Nie wiem co – mówiła sennie. – Tak się cieszę, że mnie odnalazłeś. Czekałam na ciebie – mówiła. – Ale teraz to już nie ma znaczenia. Tak się cieszę, że zdążyłeś.
O czym, na Boga Ojca, ona mówi?
– Ja też się cieszę – mówił gorączkowo – tak się spieszyłem, wybacz. – Brał ją na ręce, była ciężka, tylko na filmach kobiety są lekkie.
Była bezwładna, a bezwładne ciało jest ciężkie.
Chociaż taka szczupła.
– Ja też się cieszę, stay with me – przemknęło mu przez głowę, zostań ze mną – mówił zdaniami z filmów amerykańskich, bo nic innego nie przychodziło mu do głowy. Buty grzęzły w mokrej ziemi, z trudnością stawiał stopy, Dziewczyna mu ciążyła, a on zapadał się w miękką łąkę. Musiał uważać.
– Nie zmieścimy się razem – usłyszał.
Pochylił głowę w stronę jej ust, to nie było łatwe, podmokła łąka tylko czekała, żeby go wciągnąć, świeża trawa, wysoka i bujna, ukrywała zdradliwe rozpadliny.
– Gdzie się nie zmieścimy? – przestraszył się.
– Nie umiem jeździć konno – poskarżyła się. – Nie możesz mnie wziąć na siodło. Majaczyła.
– Dam sobie radę.
– 1 teraz spłoszyłam go i uciekł – skarżyła się głosem małej dziewczynki. – Wybacz mi.
Koń? Myśli, że jeździła konno? Nie wie, że była w samochodzie, że jak idiotka wjechała na pobocze, że musiało ją zarzucić, że kierownicą w poślizgu nie kręci się, że należy zdjąć stopę z gazu? Jaki koń?
– Nie spłoszyłaś, czeka – powiedział.
– Nie widzę – podniosła głowę, ale jej zielone sadzawki mętniały.
– Tam stoi, spokojnie, nie ruszaj się. – Ciepłe ciało przytulał do swojego brzucha, a jego koszula robiła się coraz bardziej mokra i czerwona. – Nie ruszaj się.
– Biały?
Biały Koń. Ach, oczywiście, to przecież on, on na Białym Koniu, on, rycerz z czytanek dla dziewczynek, z bzdurnych bajek dla dzieci i z amerykańskich filmów o spełnionym śnie. A Julia Roberts czeka na wieży, a on podjeżdża białym wozem i mówi kocham cię i co będzie jak uratuję księżniczkę, a ona mówi wtedy ona uratuje ciebie. Wybawiciel, mój Boże, prowincja.
Trzeba ją szybko do szpitala.
– Oczywiście, że biały.
– Tak się cieszę, że mnie znalazłeś, tak się cieszę – jej głowa opadła mu na przedramię, aż zabolało.
Zachwiał się. Bezwładne ciało nabierało ciężaru, musiał mocniej ją chwycić, bał się, że przecieknie mu przez ręce.
Przy samochodzie oparł ją o maskę, zsuwała się ku ziemi, trzymał ją jednym ramieniem, drugą ręką otwierał drzwiczki, a potem delikatnie położył ją na siedzeniu, odchylił fotel do tyłu i zapiął pasy Miała zamknięte oczy, jej głowa przechyliła się na prawą stronę, włosy zasłoniły prawie całą twarz.
Jechał tak szybko, jak tylko pozwalały na to warunki. I ostrożnie.
Kto wie, ile kobiet prowadzi w tych stronach samochody.
– Nazwisko, nazwisko, imię, miejsce zamieszkania!
Lekarz stał nad nim, w białym fartuchu z podkasanymi rękawami, niedbały szczupły człowiek, bez śladu współczucia. Oficjalny głos poganiał go.
– Nazwisko!
– Moje? – spytał nieprzytomnie. Chciał wiedzieć, co się z nią dzieje, co jej jest, żeby to tylko nie było nic złego, żeby odzyskała przytomność, żeby nie było obrażeń wewnętrznych.
– Ofiary! – powiedział lekarz.
A więc nie żyje… Dlaczego? Czy nie zrobił wszystkiego, co mógł? Oddychała, na pewno oddychała, kiedy ją przywiózł. I prosił lekarzy, żeby natychmiast, natychmiast…