Z różowym noskiem i szarą łatą na grzbiecie. Mówił o tym wszystkim tak, jakby od zawsze mieszkał w Pilawce Górnej.

Ale przede wszystkim mówił o miłości.

*

W piątek musiał pojechać do Kulimówka.

Kierownik domu kultury powiedział, że ludzie czekają już drugi tydzień, że tak nie można. Scarlett O'Hara rzucała dzbankiem, trzęsły się ręce przed szpitalem. Dzieci chowały się za rękawem dorosłych, kiedy Cruella Demon kradła pieski.

Kiedy w poniedziałek stanął w drzwiach szpitala, portierka zatrzymała go grubą dłonią.

– Panie, u narzeczonej to chyba cała Pilawka siedzi, idź pan szybko.

Cofnął się, kiedy zobaczył tłum na korytarzu

Chyba ze dwadzieścia osób, tych, które już znał.

Gruby mężczyzna o nalanej czerwonej twarzy i zniszczonych dłoniach jak bochny siedział rozwalony przed salą. Mówił głośno:

– Jakbym dorwał bydlaka, toby nie żył. Naszą

Zosię tak oszpecić, naszą Zosię.

Był niepotrzebny. Nie wiedzieli, że to on. Nie inaczej. Myśleli, że to on… Skrył się za filarem obok dyżurki pielęgniarek. Z sali numer osiem wyszły dwie kobiety. Jedna z nich ocierała oczy. Gruby mężczyzna wstał i wziął pod rękę kobietę, która stała oparta o ścianę.

– Chodź, ona nas potrzebuje.

Ludzie ożywili się, podeszli do dwóch kobiet. To niemożliwe, ale taka była prawda. Ten cały tłum czekał na Dziewczynę o Szarych Oczach. Rozpoznał pana Kazika i Matyldę, i właściciela zakładu optycznego, i Aptekarzową w cienkich ciemnych drucianych oprawkach.

Wycofał się powoli, wrócił do samochodu.

Czekał, aż odejdą. Zapadł zmierzch.

Kiedy się ocknął, było ciemno. Spojrzał na zegarek. Była druga w nocy, nie miał odwagi iść o tej porze do szpitala.

A kiedy rano pojawił się w drzwiach, portierka spojrzała na niego nieprzyjaźnie.

– Obudziła się wczoraj. Już wyszła, na własną prośbę.

Obudziła się!

I wyszła. Uciekła. Nie pamięta.

A więc jej nie zobaczy.

Może to i lepiej.

*

Spakował rzeczy i ruszył do Kujawek. Scarlett O'Hara błyszczała z ekranu zielonymi oczami. On widział szare. Szare jak pochmurny dzień, z niebieskimi błyskami, ze śladem zieloności, ale szare.

Jego Scarlett nie miała zielonych oczu.

Wieczorny seans się skończył. Prawie nie spał.

Przewracał się, było za cicho, za ciepło? Było inaczej.

W Dwornej trzeba było w remizie strażackiej dostawiać ławki z parku, a i tak się wszyscy nie zmieścili. Scarlett patrzyła z ekranu wprost na niego. Nie zostawiaj mnie, Rett, nie teraz. Zrozumiałam, że cię kocham…

Szare oczy, szare jak chmura, jak ptak, jak mgła…

*

Tak minęły trzy miesiące. Każdego wieczoru kładł się z jej wspomnieniem pod powiekami. Może żałował, że się obudziła. Powinna była spać. A pewnego dnia, kiedy on by się nachylił i pocałował ją, czar by prysnął, zły czar…

Kiedyś we wtorek po dwóch pokazach „Ojca chrzestnego” obudził się nad ranem. Słyszał prawie, jak ktoś mówi – dont worry, dont leave me…

I'm waitingfor you.

Rano zapakował filmy i ruszył z powrotem.

*

Ten zakręt, ta droga. Pola przyzywały łagodnym blaskiem zieloności. Zbierało się na deszcz. Chmury wisiały nad lasem, szaro, zielono, świetliście, tam daleko już padało.

Stanął przed zakładem optycznym. Widział ją przez szybę samochodu, przez szybę zakładu – niewyraźnie. Pochylała się nad starym człowiekiem, podawała okulary. Uśmiechnęła się! Od razu ręka na policzku, no tak, pewno boli, dobrze, że to się tak skończyło. Włosy jak mgiełka biegały za nią, kiedy kręciła głową. Nie te, tamte lepsze. Stary człowiek siedział przy lustrze i poprawiał oprawki.

Tak, te świetne. Ona siadła, coś wypisywała. Rachunek. Poważna.

Od strony rynku widział znajome sylwetki ludzi. Ta w czerwonej chuście to pani Maria. U niej mieszka Dziewczyna o Szarych Oczach.

Ten z rękami jak bochny chleba to woźnica. Zostawił swojego konia na rynku. Te dwie kobiety to Klara i Matylda. Nie będzie się na nich wszystkich oglądał. A za szybą ona.

Poważna dziewczynka.

Wejdzie.

Wszedł.

Jej szare oczy rozbłysły na jego widok tęczą.

– Jestem – powiedział. – Czekałaś na mnie, Dziewczyno o Zielonych Oczach. Przyjechałem po ciebie.

Bo nie wiedział, co powiedzieć.

Zgasło to coś, co miała w oczach. Nie rozumiał.

Szare oczy zrobiły się szarymi sadzawkami, z których kapało i kapało.

Wiedział jedno: poznała go. Więc dlaczego?

Ale kapało ciągle, a jej głos, chociaż mokry, przedostawał się przez strumienie łez.

– Nie znam pana – powiedziała i jej głos zmienił się w głos dorosłej kobiety. – Dziękuję, że mnie pan stamtąd wyciągnął. Ten wypadek… ja chciałam… -jej głos zadrżał, a wszyscy na ulicy wstrzymali oddech -…wielu rzeczy dalej chcę. I chciałam mieć zielone oczy, i miałam. I będę czekać. Nawet jeśli… Może pan sobie jechać. Może pan myśli, że jestem prowincjonalną gęsią, nie dbam o to. I mam szare oczy, nie zielone. Jestem wdzięczna za to, co pan dla mnie zrobił, ale nie jestem rzeczą i nie może pan wiedzieć, czy na pana czekałam, czy nie.

Nie można tak sobie po mnie przyjść, żeby mnie wziąć, nie ma pan do mnie żadnych praw, niech pan idzie, niech pan sobie już idzie.

Zupełnie nie rozumiał. Jakże trudno jest zrozumieć kobiety. Przecież powiedział, że przyjechał po nią! Przecież wiedział, że na niego czekała!

Wszystko stracił. Do diabła. A tak się dobrze zaczęło. Te dziewczyny z głowami w chmurach! Niestąpające po ziemi! A życie jest życiem, psiakrew.

Naoglądały się filmów amerykańskich.

Idiotka! Idiotka z szarymi oczami, z brwiami jak skrzydła ptaka, z włosami jak pajęcza nić, z dłonią tak delikatną, że nierzeczywistą. Dziewczyna z krwi i kości, dziewczyna ze staruszkiem, dziewczyna z oprawką w ręku. Dziewczyna, która ma ładniejsze oczy niż Scarlett O'Hara. Dziewczyna, która przecież na niego czeka!

– Ja… – powiedział i zrozumiał, że to nie o niego chodzi, chodzi o nią, chodzi wyłącznie o nią.

– Nie znam pana.

Ludzie z ulicy wbili w nich wzrok.- Pan mnie również nie zna. Oni mnie znają. – Dziewczyna zatoczyła łuk dłonią. – Myślałam, że jestem obca, ale nie, nie tutaj. A pan czuje się upoważniony do traktowania mnie jak… Nie, to niepotrzebne.

*

Pan Kazimierz powiedział, że może zaparkować z tyłu domu, koło stodoły. Dostał ładny pokój, na przygórku, za niewielkie pieniądze. Ciągle nie rozumiał.

– O, nasza Zosia, to wie pan…

Właśnie nie wiedział. Nie wiedział, co takiego zrobił. Przecież się zdecydował. Czy ona myśli, że mu było łatwo?

Pan Kazimierz sapał ciężko, wiadra z wodą ciążyły mu.

Podskoczył, pomógł.

Pan Kazimierz dreptał za nim do kuchni.

– Nasza Zosia to ho, ho, wie pan.

Potem Pan Kazimierz wyjął butelkę nalewki z głogu. Żona postawiła dwa maleńkie kieliszki na ceracie.

– No, pijże pan, pij. Na zdrowie dobre.

Wychylił kieliszek, poczuł pieczenie w gardle.

Pan Kazimierz wytarł usta.

– No, matka, jeszcze po jednym.

Pani Maria przetarła fartuchem stół i postawiła przed nimi smalec w ciemnym garnku, położyła duży kawał chleba, ostry nóż. A potem nalała do kieliszków nalewki. Popatrzyła na męża i powiedziała:

– Pościel oblekę.

Po trzecim kieliszku Pan Kazimierz klepnął go w plecy.

– Czego tu nie rozumieć, jak wszystko jasne, panie.

Przyszłeś pan jak po swoje. A ona nie twoja, nie moja.

– A czyja? – Poczuł jak ciepło od nalewki nagle zniknęło. Wydawało mu się, że sufit ruszył na niego nagle, zrozumiał, jakim był idiotą, i poczuł do siebie coś na kształt litości. Oczywiście, ona kogoś ma!