– Położyć się na ziemi! – krzyknąłem do nich. Nie posłuchali. Ale rozpoznałem ich – to był Sorokin i jego ochroniarz.

– Jesteśmy nieuzbrojeni! – zawołał Sorokin na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli. – Jesteśmy niewinnymi obywatelami. Nie mamy broni.

Nie wiedziałem, czy mu wierzyć. Nikt z nas nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Telewizyjny śmigłowiec niebezpiecznie zmniejszył wysokość.

– Co on robi? – spytał mnie Mahoney.

– Nie wiem… Na ziemie! – krzyknąłem znowu.

Wilk i ochroniarz nadal szli w naszym kierunku. Wolno i ostrożnie.

Mahoney i ja wysunęliśmy się przed policjantów. Mieliśmy broń w rękach. Czy to był jakiś trik? Co tamci szykowali? Przecież celowało w nich wiele strzelb, karabinów i pistoletów.

Kiedy Wilk mnie zobaczył, uśmiechnął się.

Do diabła, czemu on się śmieje?, pomyślałem.

– No więc złapaliście nas! – zawołał. – Też mi coś! Wiesz, że to bez znaczenia. Mam dla ciebie niespodziankę, panie FBI. Gotów? Nazywam się Pasza Sorokin. Ale nie jestem Wilkiem. – Roześmiał się głośno. – Jestem tylko zwykłym facetem robiącym zakupy w GaPie. Zamoczyłem sobie ubranie. Nie jestem Wilkiem, panie FBI. Śmieszne, nie? Cieszysz się? Bo ja tak. I Wilk też się ucieszy.

Rozdział 105

Pasza Sorokin nie był Wilkiem! Czy to możliwe? Nie mieliśmy jak sprawdzić tej informacji. W ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin otrzymaliśmy potwierdzenie, że zatrzymani na Florydzie to faktycznie Pasza Sorokin i Rusłan Fiederow. Należeli do czerwonej mafii, ale obaj twierdzili, że nigdy nie spotkali prawdziwego Wilka. Mówili, że „grali wyznaczone role”, że zostali podstawieni. Teraz byli gotowi iść na współpracę i zawrzeć z nami układ.

Nie za bardzo wiedzieliśmy, co jest prawdą, a co nie, ale układy ciągnęły się przez dwa dni. Biuro lubiło układy. Ja nie. Nawiązano łączność z wtykami w czerwonej mafii i zrodziły się wątpliwości, czy Pasza Sorokin to Wilk. W końcu znaleziono pracowników CIA, którzy przeszmuglowali Wilka z Rosji, i przyprowadzono ich do celi Paszy. Powiedzieli, że to nie człowiek, któremu pomogli się wydostać ze Związku Sowieckiego.

Potem Sorokin wskazał nam człowieka, na którym nam zależało, a kiedy się dowiedzieliśmy, kto to jest, przeżyłem szok, wszyscy przeżyliśmy szok.

Wskazał nam Sfinksa.

Następnego rana cztery zespoły agentów FBI czekały przed domem Sfinksa. Chcieliśmy go dopaść, kiedy będzie wychodził do pracy. Ustaliliśmy, że nie aresztujemy go w domu. Nie miałem serca tego zrobić. Po prostu nie miałem.

Wszyscy uznaliśmy, że Lizzie Connolly i jej córki wycierpiały już wystarczająco dużo. Nie musiały oglądać aresztowania Brendana Connolly’ego, Sfinksa, w ich rodzinnym domu w Buckhead. Nie musiały dowiadywać się straszliwej prawdy w taki sposób.

Siedziałem w granatowym sedanie dwie przecznice dalej, ale widziałem dobrze duży dom w kolonialnym stylu. Czułem się jak sparaliżowany. Pamiętałem moją pierwszą wizytę w tym miejscu. Przypominałem sobie rozmowę z dziewczętami, a potem z Brendanem Connollym w jego gabinecie. Jego smutek wydał mi się płynący z serca, był tak autentyczny jak rozpacz córek.

Oczywiście nikt nie mógł podejrzewać, że oszukał swoją żonę, że sprzedał ją komuś innemu że Sorokin poznał Elizabeth na przyjęciu w domu Connolly’ego. Pożądał jej, a Brendanowi Connolly’emu nie zależało na żonie. Sędzia od lat miewał romanse. Elizabeth przypominała Sorokinowi modelkę Claudię Schiffer, królującą na billboardach w całej Moskwie, kiedy był tam gangsterem. Tak więc zawarto przerażającą umowę. Mąż sprzedał w niewolę własną żonę; pozbył się jej w najgorszy sposób, jaki tylko można było sobie wyobrazić. Jak mógł tak bardzo nienawidzić Elizabeth? I jak ona mogła go kochać?

Ned Mahoney był ze mną w samochodzie. Czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków, na aresztowanie Sfinksa. Skoro na razie nie mogliśmy dorwać Wilka, Sfinks był drugi na naszej liście, był naszą nagrodą pocieszenia.

– Zastanawiam się, czy Elizabeth wiedziała o drugim życiu męża – zamruczał Mahoney.

– Może coś podejrzewała. Rzadko sypiali ze sobą. Kiedy byłem w ich domu, Connolly zaprosił mnie do gabinetu. Stało tam łóżko. Z rozrzuconą pościelą.

– Myślisz, że wyjdzie dziś do pracy? – spytał Mahoney. Gryzł spokojnie jabłko. Opanowany partner.

– Wie, że aresztowaliśmy Sorokina i Federowa. Wyobrażam sobie, że będzie ostrożny. Pewnie będzie rozgrywał to tak, jakby nic się nie stało. Trudno powiedzieć.

– Może powinniśmy aresztować go w domu. Co o tym myślisz? – Gryzł dalej jabłko. – Alex?

Pokręciłem głową.

– Nie mogę tego zrobić, Ned. Nie mogę tego zrobić jego rodzinie.

– W porządku. Tylko pytam, stary.

Czekaliśmy. Kilka minut po dziewiątej Brendan Connolly w końcu wyszedł z domu frontowymi drzwiami. Podszedł do srebrzystego porsche boxtera, stojącego na podjeździe. Miał na sobie niebieski garnitur, niósł czarną sportową torbę. Pogwizdywał.

– Ścierwo! – szepnął Mahoney i powiedział przez radio:

– Tu Alfa Jeden… Sfinks wychodzi z domu. Wsiada do porsche. Przygotować się do otoczenia celu. Numery rejestracyjne pojazdu: V sześć T osiem jeden K.

Natychmiast usłyszeliśmy odzew.

– Tu Beta Jeden… mamy Sfinksa jak na dłoni. Jest w naszym zasięgu. Jest nasz. Zgłosił się kolejny zespół:

– Beta Trzy na posterunku, drugie skrzyżowanie. Czekamy na niego.

– Powinien być za jakieś piętnaście sekund. Jedzie ulicą. Skręca w prawo.

Odwróciłem się do Mahoneya.

– Chcę go aresztować, Ned.

Spoglądał prosto przed siebie. Nie odpowiedział.

Obserwowałem porsche, kiedy mijało kolejne skrzyżowanie. Zakręciło. I nagle Brendan Connolly wcisnął gaz do dechy. Uciekał!

– O rany! – jęknął Mahoney i wyrzucił ogryzek.

Rozdział 106

Przyszedł meldunek radiowy.

– Podejrzany jedzie na południowy wschód. Musiał nas zobaczyć.

Pognałem we wskazanym kierunku. Wyciągałem sześćdziesiąt pięć mil na godzinę na wąskiej, krętej ulicy zabudowanej identycznymi Rezydencjami. Nadal nie widziałem srebrnego porsche.

– Jadę na wschód – powiedziałem przez krótkofalówkę. – Myślę, że stara się dojechać do autostrady. – Nic innego nie przyszło mi do głowy. Minąłem parę samochodów jadących w przeciwnym kierunku spokojną ulicą. Kilku kierowców zatrąbiło. Też bym trąbił na ich miejscu. Gnałem siedemdziesiąt pięć mil na godzinę w obszarze zabudowanym.

– Widzę go! – ryknął Mahoney.

Nacisnąłem mocniej gaz. W końcu zacząłem zmniejszać dystans. Zauważyłem niebieskiego sedana, zbliżającego się do porsche ze wschodu. To był Beta Dwa. Wzięliśmy Brendana Connolly’ego w dwa ognie. Ale pozostawało pytanie, podda się czy nie.

Nagle porsche wyskoczyło z drogi i wpadło między wysokie krzaki. Pochyliło się w przód, a potem znikło na stromej pochyłości.

Nie zwolniłem do ostatniej sekundy. Ostro zahamowałem, wpadając w poślizg kontrolowany i obracając w miejscu samochód o sto osiemdziesiąt stopni.

– Jezu Chryste! – krzyknął Mahoney.

– Myślałem, że jesteś z HRT – powiedziałem.

Roześmiał się.

– W porządku, partnerze! Łapmy drania!

Poprowadziłem sedana przez gęste zarośla, w dół stromego zbocza, pełnego wielkich kamieni i drzew. Wydostawszy się spomiędzy krzewów, nadal niewiele widziałem. Te wszystkie drzewa ograniczały widoczność. Nagle dostrzegłem porsche. Wpadło na niewielki dąb i sunęło teraz bezwładnie bokiem. Zjechało tak pięćdziesiąt stóp, aż wreszcie się zatrzymało.

Sfinks został unieruchomiony.

Łapać drania!

Rozdział 107

Chcieliśmy dopaść Sfinksa, Mahoney i ja. Traktowałem to osobiście, Mahoney może też. Zjechałem na luzie jeszcze kilkadziesiąt jardów i zacząłem hamować, aż samochód się zatrzymał. Wyskoczyliśmy z niego. Ślizgaliśmy się na stromym wzgórzu, pokrytym mułem.

– Zawoalowany sukinsyn! – krzyknął Ned Mahoney, kiedy biegliśmy, potykając się.

– Co mu zostawało? Musiał uciekać.

– To było do ciebie. Ty jesteś wariat! Co za jazda!

Zobaczyliśmy, że Brendan Connolly wysiada z uszkodzonego porsche. Zataczał się. Wycelował do nas z pistoletu i strzelił szybko raz za razem. Nie był snajperem, ale w magazynku miał ostre naboje.

– Sukinsyn! – zaklął Mahoney i strzelił w porsche. Po to tylko, by Connolly wiedział, że jeśli zechcemy, możemy położyć go trupem. – Odłóż broń! – krzyknął. – Odłóż broń!

Brendan Connolly pobiegł w dół wzgórza, ale często się potykał. Skracaliśmy dystans, aż zbliżyliśmy się na trzydzieści jardów.

– Zostaw to mnie – powiedziałem do Mahoneya.

Brendan Connolly obejrzał się przez ramię. Był zmęczony lub przestraszony albo jedno i drugie. Przebierał ciężko nogami i machał rękami. Może i ćwiczył na siłowni, ale nie był przygotowany na taki wysiłek.

– Cofnij się! Będę strzelał! – krzyknął. Był o krok ode mnie.

Wpadłem na niego jak rozpędzony ciągnik siodłowy na toczący się w żółwim tempie kompaktowy samochodzik. Connolly padł i potoczył się bezwładnie. Ja nadal stałem prosto. Nawet nie straciłem równowagi. To była przyjemna część śledztwa, rekompensata za wszystkie nasze nietrafione decyzje i porażki.

Connolly toczył się bezradnie dwadzieścia stóp, a potem popełnił swój największy błąd – wstał.

Nie minęła sekunda, a już znalazłem się przy nim. Miałem Sfinksa na wyciągnięcie ręki, tak jak chciałem. Byłem solo z draniem. Z tym, który sprzedał swoją żonę, matkę swoich dzieci.

Prawą ręką uderzyłem mocno w przegrodę nosową Connelly’ego. Trafiłem idealnie, w każdym razie prawie idealnie. Sądząc po trzasku, który się rozległ, złamałem mu nos. Upadł na jedno kolano, ale znów wstał. Były futbolista. Były twardziel. Teraz dupek.

Nos miał przestawiony. Drobiazg. Przyłożyłem mu hakiem w dołek i tak mi się to spodobało, że zaraz poprawiłem w to samo miejsce, tym razem prawym prostym. Connolly sflaczał. Kolejny cios, krótki sierp w policzek. Każde następne uderzenie wychodziło mi lepiej.

Krótki prosty w złamany nos i Connolly zajęczał. Znów prosty. I szeroki podbródkowy. W punkt. Niebieskie oczy Brendana Connolly’ego uciekły w głąb czaszki. Powieki mu się zamknęły, padł w błoto i tak pozostał, w odpowiednim dla niego miejscu.