Po chwili odezwał się jakiś Atticus Stonestrom.

A potem usłyszała głos Wilka i zdrętwiała. Był wciąż w domu. Kłócił się z kimś. Nie potrafiła zrozumieć, co mówiono, nie znała też głosu rozmówcy Wilka.

Co mogę zrobić?, myślała rozpaczliwie. Co?! Nic!

Czemu wcześniej o tym nie pomyślałam?

I wpadła na pewien pomysł. Prawdę mówiąc, już wcześniej chodził jej po głowie, ale go odrzuciła.

Bo budził w niej śmiertelne przerażenie.

Rozdział 102

– Cieszę się, że tu jesteś i możesz być świadkiem, Atticus – powiedział swojemu adwokatowi Wilk. – To chamskie napastowanie. Moje interesy są bez zarzutu, sami wiecie o tym najlepiej. To w najwyższym stopniu ubliżające. – Spojrzał na mnie. – Wiesz, ilu moich wspólników obraziłeś na tym przyjęciu?

Nadal się hamowałem, by nie zareagować na jego groźbę pod adresem mojej rodziny, małego Alexa. Nie chciałem go załatwić, chciałem go zgarnąć.

– Proszę mi wierzyć, to nie napastowanie – powiedziałem adwokatowi. – Jesteśmy tu po to, by aresztować pańskiego klienta za porwanie.

Sorokin przewrócił oczami.

– Ludzie, czyście powariowali? Wiecie, kim jestem? – spytał.

Jezu, słyszałem prawie ten sam tekst w Dallas.

– Tak się składa, że wiem – odparłem. – Naprawdę nazywasz się Pasza Sorokin, nie Ari Manning. Niektórzy twierdzą, że jesteś rosyjskim ojcem chrzestnym. Że jesteś Wilkiem.

Sorokin wysłuchał mnie i wybuchnął szaleńczym śmiechem.

– Ale z was durnie! Zwłaszcza ty – wskazał mnie palcem. – Wy po prostu nie wiecie, co jest grane.

Nagle rozległy się krzyki. Dobiegały z dalszych pomieszczeń parteru.

– Pożar!

– Chodź, Alex – powiedział Mahoney. Zostawiliśmy Sorokina z trzema innymi agentami i pobiegliśmy zobaczyć, co się dzieje.

Jak tu mógł wybuchnąć pożar?, zastanawiałem się. Teraz?

Ale to naprawdę był pożar. Rozprzestrzeniał się z dużego gabinetu przy głównym salonie, z garderoby lub szafy ściennej. Spod drzwi biły kłęby dymu. Masa dymu.

Złapałem za gałkę u drzwi. Parzyła. Garderoba była zamknięta na klucz. Nie wahałem się. Ugiąłem kolana i mocno uderzyłem w drzwi ramieniem. Jeszcze raz. Drewno zaskrzypiało. Uderzyłem kolejny raz i drzwi runęły na podłogę. Buchnął gęsty czarny dym.

Podszedłem do otworu i zajrzałem do środka. Ktoś się tam ruszał.

Ktoś tam był. Zobaczyłem znajomą twarz.

To była Elizabeth Connolly i paliła się żywcem!

Wziąłem oddech, a potem dałem nura w chmurę dymu i gorąca. Skóra na mojej twarzy zaczęła płonąć. Zmusiłem się, by wejść do środka garderoby. Pochyliłem się, porwałem w ramiona Elizabeth Connolly i zataczając się, wyniosłem ją na zewnątrz. Oczy mi łzawiły i czułem bąble wyskakujące na twarzy. Kiedy zdjąłem Elizabeth knebel, jej oczy były szeroko otwarte. Ned Mahoney zajął się więzami na jej rękach.

– Dziękuję wam – powiedziała chrapliwie. – Bardzo dziękuję – wykrztusiła.

Łzy płynące z jej oczu żłobiły rowki w sadzy na policzkach. Serce biło mi jak u dzikiego zwierzęcia, kiedy trzymałem ją za rękę i czekałem na przybycie sanitariuszy. Nie mogłem uwierzyć, że Elizabeth Connolly żyje. Jej uratowanie było warte wszystkich naszych trudów.

Było mi dane tylko przez kilka sekund rozkoszować się tym sukcesem, bo nagle usłyszałem strzały. Wypadłem z gabinetu, obiegłem róg i zobaczyłem dwóch agentów na podłodze, rannych, ale żywych.

– Wpadł ochroniarz i zaczął strzelać – wyjąkał jeden z nich. – Pobiegł na górę z Manningiem.

Popędziłem we wskazanym kierunku. Ned Mahoney następował mi na pięty. Czemu Wilk uciekł na piętro? To było niepojęte. Dołączyli do nas kolejni agenci. Przeszukaliśmy wszystkie pokoje. Nikogo! Nie mogliśmy znaleźć ani Wilka, ani ochroniarza.

Czemu uciekli na górę?, zadawałem sobie pytanie.

Mahoney i ja kolejny raz przeszukaliśmy wszystkie pokoje na pierwszym i drugim piętrze. Zaczęła przybywać policja z Fort Lauderdale i pomogła FBI zabezpieczyć dom.

– Nie mam pojęcia, jak się stąd wydostał – sapnął Mahoney. Staliśmy na korytarzu pierwszego piętra, zbici z tropu i wściekli.

– Gdzieś tu musi być wyjście. Rozejrzyjmy się jeszcze raz.

Wróciliśmy, jak przyszliśmy, korytarzem, zaglądając do wszystkich gościnnych sypialni. W głębi były drugie schody, prawdopodobnie dla służby. Już je sprawdziliśmy. Na dole postawiliśmy policjanta. Nagle coś mnie uderzyło; niewielki szczegół, który poprzednio przeoczyłem.

Szybko zszedłem na pierwszy podest. Było tam wykuszowe okno. Pod oknem dwa małe siedziska. Dokładnie to zapamiętałem. Uniosłem siedzisko.

Ned Mahoney jęknął głośno. Zobaczył, co znalazłem. Drogę ucieczki. Wilk wymknął się obławie!

– Wciąż może tu być. Sprawdźmy, dokąd prowadzi przejście – powiedziałem i wszedłem do środka. Było tam z pół tuzina wąskich drewnianych schodków. Mahoney podał mi latarkę.

– Tędy, Ned! – krzyknąłem do niego. Teraz wiedziałem, jak się wymknęli. Miałem przed sobą otwarte okno, a kilka stóp poniżej lustro wody.

– Wskoczyli do Intercoastal! – zawołałem do Mahoneya. – Są na wodzie!

Rozdział 103

Dołączyłem do gorączkowych poszukiwań na wodzie i na lądzie, ale zrobiło się już ciemno. Mahoney i ja przemierzaliśmy wąskie ulice zabudowane rezydencjami. Następnie pojechaliśmy wzdłuż pobliskiego Las Olas Boulevard, mając nadzieję, że ktoś zauważył dwóch mężczyzn w ociekających wodą ubraniach. Ale nikt nie widział Wilka ani jego ochroniarza.

Nie zamierzałem się poddać. Wróciłem do Isla Bahia. Coś mi się nie zgadzało. Jak to możliwe, że nikt nie zauważył dwóch mężczyzn odpowiadających naszemu opisowi? Zastanawiałem się, czy nie mieli w skrytce ekwipunku nurków. Na ile przewidujący był Wilk, planując ucieczkę? Jak dobrze się zabezpieczył? A potem przyszło mi do głowy coś innego: jest arogancki i nieustraszony. Nie wyobrażał sobie, że przyjedziemy go aresztować. Nie miał przygotowanej drogi ucieczki! Więc może nadal ukrywa się w Isla Bahia?

Przekazałem te przemyślenia HRT, ale zaczęto już przeczesywać kolejno posiadłości. Całe zastępy agentów i miejscowych policjantów sprawdzały ekskluzywną dzielnicę Fort Lauderdale. Nie zamierzałem się poddać ani pozwolić innym odejść. To, co zawsze mną kierowało – wytrwałość? upór? – wcześniej przynosiło efekty. Nie znaleźliśmy jednak Wilka ani nikogo, kto by go widział w Isla Bahia.

– I nic? Żadnego śladu? Nikt nic nie widział? – spytałem Mahoneya.

– Nic – odparł. – Znaleźliśmy zagubionego cocker spaniela. To wszystko.

– Wiemy, kto jest właścicielem psa? – spytałem. Mahoney przewrócił oczami. Nie miałem o to do niego pretensji.

– Sprawdzę – odparł. Wrócił po kilku minutach.

– Należy do pana Steve’a Davisa i pani Davis. Davisowie mieszkają przy końcu ulicy. Dostarczymy im psa. Zadowolony?

Pokręciłem głową.

– Nie całkiem. My to zróbmy – zaproponowałem. – Dlaczego pies biega wolno o tak późnej porze? Czy właściciele są w domu?

– Chyba nie. W ich domu się nie świeci. Daj spokój, Alex. Jezu, to bez sensu. Jak szukanie wiatru w polu. Pasza Sorokin przepadł.

– Jedźmy. Bierz psa – mruknąłem. – Jedziemy do Davisów.

Rozdział 104

Kiedy jechaliśmy do domu Davisów z brązowym spanielem w białe łaty, usłyszeliśmy przez krótkofalówkę:

– Dwaj podejrzani osobnicy płci męskiej. Idą w kierunku Las Olas Boulevard. Zauważyli nas! Prowadzimy pogoń.

Byliśmy kilka przecznic od dzielnicy handlowej. Dotarliśmy tam w kilka minut. Cocker spaniel szczekał na tylnej kanapie. Radiowozy policji z Fort Lauderdale i sedany FBI już utworzyły ciasny krąg wokół sklepu odzieżowego GaPa. Dojeżdżały kolejne radiowozy, noc rozbrzmiewała wyciem syren. Ulica była zatłoczona ludźmi i miejscowa policja miała problem z zatrzymywaniem pieszych.

Mahoney podjechał do blokady. Opuściliśmy szybę, żeby pies miał czym oddychać. Wyskoczyliśmy z wozu i pobiegliśmy w kierunku GaPy. Mieliśmy na sobie kamizelki kuloodporne, a w rękach broń krótką.

W sklepie paliło się światło. Widziałem ludzi w środku. Ale nie Wilka. Ani jego ochroniarza.

– Uważamy, że to on – powiedział nam jeden z agentów, kiedy zbliżyliśmy się do sklepu.

– Ilu uzbrojonych w środku? – spytałem.

– Widzieliśmy tylko dwóch. Dwóch, o których wiemy. Ale może być ich więcej. Jest spore zamieszanie.

– Święta prawda – przyznał Mahoney. – Też odniosłem takie wrażenie.

Przez następne kilka minut nie wydarzyło się nic sensownego poza tym, że zjawiło się więcej radiowozów i uzbrojony po zęby oddział SWAT w kamizelkach kuloodpornych i hełmach. Pojawił się też negocjator do rozmów z porywaczami. Dwa śmigłowce stacji telewizyjnych zawisły nad magazynem GaPy i otaczającymi go sklepami.

– Cholera, w środku nikt nie podnosi telefonu – zgłosił nam negocjator. – Dzwoni i dzwoni.

Mahoney spojrzał na mnie pytająco.

Wzruszyłem ramionami.

– Nawet nie wiemy, czy to oni tam są. Negocjator podniósł megafon.

– Tu policja Fort Lauderdale. Macie zaraz wyjść. Nie zamierzamy prowadzić negocjacji. Wychodzić z rękami do góry. Ktokolwiek jest w środku, ma wyjść!

Ten ton wydał mi się niewłaściwy. Zbyt konfrontacyjny. Podszedłem do negocjatora.

– Jestem funkcjonariuszem FBI, nazywam się Alex Cross. Czy musimy przyciskać go do muru? To porywczy człowiek. I bardzo niebezpieczny.

Negocjator był potężnie zbudowanym mężczyzną z sumiastym wąsem. Miał na sobie kamizelkę kuloodporną, ale nawet nie raczył jej zapiąć.

– Spierdalaj! – wrzasnął mi w twarz.

– To sprawa federalna! – odpowiedziałem mu natychmiast tym samym tonem. Wyrwałem mu megafon. Negocjator rzucił się na mnie z pięściami, Mahoney jednak obalił go na ziemię. Dziennikarze widzieli zajście, ale do diabła z nimi. Mieliśmy robotę do wykonania.

– Tu FBI! – powiedziałem przez megafon. – Chcę rozmawiać z Paszą Sorokinem.

Potem wydarzyła się najdziwniejsza rzecz tej nocy, a już wydarzyło się mnóstwo dziwnych rzeczy. Ledwo wierzyłem własnym oczom.

Frontowymi drzwiami sklepu wyszło dwóch mężczyzn. Zasłaniali sobie twarze dłońmi, może przed kamerami, a może przed nami.