Zrobiliśmy tak, jak nam radził.

Rozdział 93

Wróciliśmy do oddziału o ósmej rano następnego dnia. Kilku agentów wyglądało na trochę wymiętych po wolnej nocy. Na wstępie okazało się, że dyrektor Burns jest na linii i ma nam coś przekazać. Wiedziałem dobrze, że dyrektor bardzo rzadko, jeśli w ogóle, kontaktuje się w ten sposób z podwładnymi. Czemu więc teraz? O co chodziło?

Zebrani spoglądali po sobie. Marszczyli czoła, unosili brwi. Nikt nie miał pojęcia, co kryje się za decyzją Burnsa. Poza mną. Wyczuwałem w nim nieustępliwość, niezadowolenie z obowiązujących dawniej metod działania, których nie mógł od razu zmienić. Zaczynał w Filadelfii jako krawężnik i wspiął się do fotela komisarza. Może potrafiłby usprawnić styl pracy Biura.

– Chcę wyjaśnić, co zdarzyło się wczoraj – powiedział przez głośnik konferencyjny. Wszyscy agenci słuchali go uważnie, ja również. – I chcę was także przeprosić. Wybuchł chwilowy spór kompetencyjny. Policja z Dallas, burmistrz, nawet gubernator Teksasu, wszyscy wzięli się za łby. Policja z Dallas zażądała wycofania naszych ludzi, ponieważ nie miała do nas pełnego zaufania. Przystałem na to żądanie, bo wolałem przekonać ich do naszych racji, niż wymóc zgodę na pozostanie na ich terenie. Nie chcieli zawalanki i nie byli przekonani, czy mamy właściwych ludzi do przeprowadzenia akcji. Rodzina Liptonów cieszy się dobrą reputacją w mieście. Sam Lipton ma spore koneksje. Niemniej jednak Dallas było zaskoczone, że wzięliśmy pod uwagę jego zastrzeżenia, i… ustąpiło. Nabrało zaufania do grupy, którą zgromadziliśmy. Będziemy kontynuować akcję przeciwko Lawrence’owi Liptonowi i wierzcie mi, zgarniemy drania. Potem zamierzamy zgarnąć Paszę Sorokina, Wilka. Nie zawracajcie sobie głowy starymi zawalankami. Po prostu wykonajcie zadanie w Dallas. Ufam wam bez zastrzeżeń.

Burns się rozłączył, ale na twarzy każdego agenta w sali pojawił się uśmiech. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dyrektor powiedział coś, na co niektórzy czekali od lat; jego słowa o tym, że wierzy w ich umiejętności i że nie przejmuje się starymi błędami, podziałały bardzo kojąco. Wróciliśmy do gry: oczekiwano od nas, że zgarniemy Lawrence’a Liptona.

Chwilę potem zadzwoniła moja komórka. Usłyszałem samego Burnsa:

– Jak wypadłem? – spytał. W jego głosie był uśmiech. Mogłem sobie wyobrazić pewną siebie minę, uniesioną górną wargę. Dobrze wiedział, jak wypadł.

Odszedłem na bok i powiedziałem mu to, co chciał usłyszeć:

– Wypadł pan świetnie. Są naładowani i gotowi do akcji.

Odetchnął głośno.

– Alex, masz przypiec tego gnoja. Ludzie z Dallas usłyszeli ode mnie pieśń pochwalną na twoją cześć. Wiedzą, jaki jesteś dobry. Postaraj się, żeby Lawrence Lipton poczuł, że z nim bardzo krucho. Masz wolną rękę.

Nie mogłem się nie uśmiechnąć.

– Zobaczę, co się da zrobić.

– I, Alex, tobie mogę to powiedzieć… tylko nie zawal sprawy.

Rozdział 94

„Tylko nie zawal sprawy”. Przyjemne zakończenie rozmowy. Jak cholera. Sadystyczny, zimny drań. Ale znów chyba go lubiłem. Choćbym nie chciał. Czy mu jednak ufałem?

Miałem niejasne wrażenie, że drobne zawalanki nie przeszkadzały Burnsowi smacznie spać. Chciał złapać tych porywaczy, zwłaszcza Paszę Sorokina, chociaż nie mieliśmy jeszcze pojęcia, kim naprawdę jest ani gdzie mieszka. Ze słów Burnsa wynikało, że przede wszystkim mam znaleźć sposób, by złamać Lawrence’a Liptona, i to szybko, i że w żaden sposób nie wolno mi skompromitować Biura.

Spotkałem się z Rogerem Nielsenem w celu ustalenia strategii działania, bo wznowiliśmy obserwację Liptona. Zdecydowano, że czas przyprzeć go do muru, niech wie, że jesteśmy w Dallas i że o nim wiemy. Po telefonie Burnsa nie byłem zaskoczony, że wybrano mnie, żebym stawił czoło Liptonowi.

Zdecydowaliśmy, że odwiedzę go w jego biurze w Lakeside Square Building na skrzyżowaniu LBJ Freeway i North Central Expressway. Budynek miał dziewiętnaście pięter i rzędy odblaskowych okien. Oślepiał w teksaskim słońcu. Wszedłem do środka kilka minut po dziesiątej. Kilkupokojowe biuro Liptona znajdowało się na przedostatnim piętrze. Kiedy wychodziłem z windy, nagrany głos przywitał mnie: „Siemasz!”.

Znalazłem się w ogromnej poczekalni z półakrową wykładziną koloru burgunda, beżowymi ścianami i mnóstwem ciemnobrązowych skórzanych kanap i foteli. Na ścianach wisiały zdjęcia tytanów baseballu i futbolu: Rogera Staubacha, Nolana Ryana i Tonią Landry’ego.

Młoda kobieta w skrojonym bez zarzutu granatowym kostiumie kazała mi czekać. Siedziała wyniosła za wąskim biurkiem z drewna orzechowego, rozjaśnionym halogenami ukrytymi w podwieszanym suficie. Wyglądała jak dwudziestokilkuletnia prymuska szkoły dobrych manier. Jej zachowanie i słowa były równie bez zarzutu jak ubiór.

– Zaczekam, ale proszę dać znać panu Liptonowi, że jestem z FBI. Muszę się z nim zobaczyć – powiedziałem.

Recepcjonistka uśmiechnęła się tak słodko, jakby już raz to wszystko słyszała, i przyjmowała kolejne rozmowy telefoniczne przez zestaw słuchawkowo – mikrofonowy. Usiadłem i czekałem cierpliwie. Cały kwadrans. Potem wstałem i podszedłem do jej biurka.

– Powiedziała pani panu Liptonowi, że czekam? – spytałem grzecznie. – Że jestem z FBI?

– Oczywiście, proszę pana – powiedziała słodkim jak syrop głosikiem, który zaczął działać mi na nerwy.

– Muszę się z nim natychmiast zobaczyć – oświadczyłem i zaczekałem, aż znów zadzwoni do sekretarki Liptona. Przeprowadziła krótką rozmowę i wróciła wzrokiem do mnie.

– Ma pan jakiś dokument identyfikacyjny? – spytała, spoglądając na mnie surowo.

– Mam. Oznakę.

– Mogę ją zobaczyć? Tę pańską oznakę. – Wyjąłem moją świeżą oznakę agenta FBI. Obejrzała ją z taką samą przychylnością, z jaką kasjerka w fast – foodzie ogląda pięćdziesięciodolarowy banknot.

– Zechce pan spocząć w części przeznaczonej dla oczekujących? – spytała znowu. Teraz jednak robiła wrażenie trochę zdenerwowanej i zastanawiałem się, co takiego usłyszała od sekretarki Liptona, jakie ma rozkazy bojowe.

– Albo pani nie rozumie, albo ja nie wyraziłem się jasno – rzekłem w końcu. – Nie przyszedłem tu dowcipkować z panią ani czekać w nieskończoność.

Skinęła głową.

– Pan Lipton jest na spotkaniu. Tylko tyle mi wiadomo, proszę pana.

Też skinąłem głową.

– Niech pani poleci jego sekretarce, żeby zaraz wyciągnęła go z tego spotkania. Niech powie panu Liptonowi, że jeszcze go nie aresztuję.

Wróciłem do części biura dla oczekujących, ale nie chciało mi się siadać. Stojąc, patrzyłem na nierealnie soczystą zieleń trawników, ciągnących się wzdłuż alei Freeway. Roznosiło mnie w środku.

Odegrałem scenę w stylu waszyngtońskiego krawężnika. Nie wiedziałem, czy spodobałaby się Burnsowi, ale miałem gdzieś jego opinię. Dał mi trochę swobody działania, a ja zdecydowałem, że nie zmienię się tylko dlatego, że teraz jestem w FBI. Byłem w Dallas, żeby zwinąć porywacza, żeby sprawdzić, czy pani Connolly i inne osoby żyją i są więzione. Znów wykonywałem swoją robotę. Usłyszałem drzwi otwierające się za moimi plecami. Odwróciłem się. W progu stał mocno zbudowany siwiejący mężczyzna. Był wściekły.

– Jestem Lawrence Lipton – zahuczał. – O co chodzi, do diabła?

Rozdział 95

– O co do diabła chodzi? – powtórzył Lipton, nie ruszając się z miejsca, tonem pyskatego ważniaka, jakbym był nachalnym komiwojażerem. – Chyba ci powiedziano, że mam ważne spotkanie? Czego FBI chce ode mnie? I czemu to nie może zaczekać? Nie nauczono was, że wypada umówić się na rozmowę?

Jak na mój gust za bardzo się zgrywał. Odstawiał twardziela, ale chyba nie był taki, jakiego udawał. Po prostu przywykł drzeć pysk. Był ubrany w wymiętą niebieską koszulę, firmowy krawat, spodnie z tenisu, mokasyny z frędzelkami i miał przynajmniej kilkadziesiąt funtów nadwagi. Co taki człowiek mógł mieć wspólnego z Wilkiem?

Zmierzyłem go wzrokiem i wycedziłem:

– Chodzi o porwanie i o morderstwo. Chcesz o tym pomówić tu, w recepcji, Szterling?

Lawrence Lipton zbladł i stracił pewność siebie.

– Proszę do środka – powiedział, cofając się.

Wszedłem za nim do hali podzielonej na wiele stanowisk roboczych. Siedziała w nich chmara pracowników biurowych. Jak do tej pory sytuacja rozwijała się zgodnie z moimi oczekiwaniami. Ale miała stać się jeszcze ciekawsza. Być może Lipton był miększy, niż się spodziewałem, ale miał wielkie wpływy w Dallas. Ten budynek biurowy stał w najbardziej prestiżowej części miasta.

– Jestem Pan Potter – oznajmiłem mu, kiedy szliśmy korytarzem pokrytym eleganckimi tapetami. – A przynajmniej odgrywałem Pana Pottera ostatnim razem, kiedy rozmawialiśmy w Wilczym Gnieździe.

Nie odwrócił się, nie zareagował. Weszliśmy do wyłożonego boazerią gabinetu. Lipton zamknął drzwi. Znaleźliśmy się w rozległym pokoju z półtuzinem okien, z których rozciągał się wspaniały widok. Przy wieszaku na kapelusze wisiała kolekcja autografów kapitanów drużyn Dallas Cowboys i Texas Rangers.

– Nadal nie mam pojęcia, o co chodzi, ale daję ci dokładnie pięć minut na wytłumaczenie się – warknął Lipton. – Chyba nie wiesz, do kogo mówisz.

– Wprost przeciwnie. Jesteś najstarszym synem Henry’ego Liptona. Masz żonę, trójkę dzieci i ładny dom w Highland Park. Poza tym jesteś zamieszany w porwanie i morderstwo i od kilku tygodni jesteś pod naszą ścisłą obserwacją. W grę wchodzi przestępstwo ścigane przez siły federalne, nie powiatowe czy stanowe. Jesteś Szterling i chcę, żebyś coś zrozumiał… wszystkie twoje koneksje, wszystkie koneksje twojego ojca w Dallas teraz ci nie pomogą. Mimo to chcę ci pomóc ochronić twoją rodzinę najlepiej, jak to tylko możliwe. Wybieraj. Nie blefuję. Nigdy nie blefuję.

– Dzwonię do mojego adwokata – oświadczył i podszedł do telefonu.

– Masz takie prawo. Ale nie korzystałbym z niego na twoim miejscu. To nie przyniesie niczego dobrego.

Coś w tonie mojego głosu powstrzymało Liptona od sięgnięcia po słuchawkę. Jego miękka dłoń zawisła nad biurkiem.

– Czemu? – spytał.

– Ty mnie nie obchodzisz – wyjaśniłem mu. – Jesteś zamieszany w morderstwo. Ale widziałem twoją żonę i dzieci. Obserwowaliśmy cię, kiedy byłeś w domu. Już rozmawialiśmy z twoimi sąsiadami i znajomymi. Kiedy zostaniesz aresztowany, twoja rodzina znajdzie się w niebezpieczeństwie. Możemy ochronić cię przed Wilkiem.