Rumieniec objął twarz i szyję Liptona.

Wybuchł:

– Do diabła, co z tobą?! Zwariowałeś? Jestem szanowanym biznesmenem! W życiu nikogo nie porwałem ani nie skrzywdziłem. To wariactwo.

– Wydawałeś rozkazy. Na twój rachunek przyszły pieniądze. Pan Potter przesłał ci sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. A raczej FBI.

– Dzwonię do mojego prawnika! – wrzasnął Lipton. – To śmieszne i obelżywe. Nie muszę tego od nikogo wysłuchiwać.

Wzruszyłem ramionami.

– Wobec tego zwiniemy cię w najbardziej upokarzający sposób. To biuro natychmiast zostanie przeszukane. Potem twój dom w Highland Park. A potem dom twoich rodziców w Kessler Park. Biuro twojego ojca. I biuro twojej żony w muzeum sztuki.

Sięgnął po słuchawkę, ale dłoń mu drżała.

Wyszeptał:

– Odpierdol się.

Wyjąłem komórkę i rozkazałem:

– Wchodźcie do biur i domów. – Odwróciłem się do Liptona. – Jesteś aresztowany. Możesz zadzwonić do adwokata. Powiedz mu, że zostałeś zabrany do siedziby oddziału FBI.

Kilka minut potem kilkunastu agentów wpadło do tego stylowo i kosztownie urządzonego gabinetu, z którego rozciągał się taki wspaniały widok.

Aresztowaliśmy Szterlinga.

Rozdział 96

Pasza Sorokin był w pobliżu i obserwował z wielkim zainteresowaniem wszystkich i wszystko. Może przyszedł czas pokazać tym z FBI, jak załatwia się sprawy w Moskwie, pokazać im, że to nie zabawa dla dzieci, której reguły ustala policja.

Był przy biurowcu Szterlinga w Dallas, kiedy zespół FBI wpadł do środka. Wcześniej zajechała tam ponad dwudziestka agentów. Była to dziwna zbieranina: część w eleganckich ciemnych garniturach, część w granatowych wiatrówkach z krzyczącymi napisami „FBI” na plecach. Kogo tak naprawdę spodziewali się zwinąć? Wilka? Innych z Wilczego Gniazda?

Nie mieli pojęcia, w co się ładują. Ich ciemne sedany i vany parkowały na widoku, przy ulicy. Niecały kwadrans po tym, jak weszli do biurowca, wyprowadzili skutego Lawrence’a Liptona, próbującego zasłonić twarz. Prezentował sobą wyjątkowo żałosny widok. Czyżby robili to na pokaz? Po co?, zadawał sobie pytanie Sorokin. Żeby udowodnić, jacy są twardzi? Jacy sprytni? Ale nie byli sprytni.

Pokażę wam, jakim trzeba być twardym i sprytnym, pomyślał. Pokażę, że brakuje wam tego wszystkiego.

Kazał szoferowi ruszyć. Ten nie obejrzał się na szefa i nie odezwał się. Wiedział, że jego rozkazów się nie kwestionuje. Metody Wilka były dziwne i nietypowe, ale się sprawdzały.

– Przejedź koło nich – rozkazał Sorokin. – Chcę się przywitać.

Agenci FBI prowadzący Lawrence’a Liptona do vana rozglądali się nerwowo. Obok aresztowanego szedł Murzyn. Wysoki i bardzo pewny siebie. Pasza Sorokin wiedział od swojego informatora z Biura, że to Alex Cross i że jest bardzo poważany.

Jak to możliwe, że Murzyn rozkazuje podczas akcji?, dziwił się.

W Rosji pogardzano amerykańskimi Murzynami. Sorokin nigdy nie pozbył się tych uprzedzeń i nie było powodu pozbywać się ich w USA.

– Podjedź bliżej! – polecił szoferowi. Opuścił szybę. Kiedy Cross i Lipton mijali jego samochód, wyciągnął samopowtarzalny pistolet i wycelował w potylicę Szterlinga. Ale wtedy wydarzyło się coś zadziwiającego, coś, czego nie przewidział.

Alex Cross obalił Liptona na jezdnię i obaj przetoczyli się za parkujący wóz.

Skąd Cross wiedział?, zachodził w głowę Sorokin. Co takiego zobaczył, co go zaalarmowało?

I tak strzelił, ale nie miał czystego pola rażenia. Niemniej jednak strzał huknął głośno i ostrzeżenie zostało przekazane: Szterling nie jest bezpieczny. Szterling jest trupem.

Rozdział 97

Przewieźliśmy Lawrence’a Liptona do biura oddziału w Dallas i zostawiliśmy go tam. Zagroziłem, że przeniosę go do Waszyngtonu, jeśli miejscowa policja albo prasa będą usiłowały się wtrącać. Zawarłem z nimi umowę. Obiecałem wywiadowcom z Dallas, że dostaną Liptona, kiedy tylko z nim skończymy.

O jedenastej wieczorem powlokłem się do pozbawionego okien pokoju przesłuchań. Był sterylny, przytłaczający i czułem się w nim tak, jakbym odwiedził go już kilkaset razy wcześniej. Skinąłem głową Lawrence’owi Liptonowi. Nie zareagował; wyglądał okropnie. Ja pewnie też.

– Możemy pomóc tobie i twojej rodzinie. Możemy zapewnić im bezpieczeństwo. Nikt inny teraz ci nie pomoże – oświadczyłem. – Taka jest prawda.

– Nie chcę więcej z tobą rozmawiać – odezwał się w końcu Lipton. – Już ci powiedziałem, nie jestem wplątany w żadne gówno, o które mnie oskarżasz. Nie będę więcej rozmawiał. Sprowadź mojego adwokata. – Gestem kazał mi wyjść.

Przez ostatnie siedem godzin przesłuchiwali go inni agenci FBI. To była moja trzecia sesja i wcale nie szło mi lepiej. Jego prawnicy byli nieopodal, ale powstrzymali się od działania. Zostali poinformowani, że ich klient może zostać urzędowo oskarżony o porwanie i zmowę w celu popełnienia morderstwa i natychmiast będzie przetransportowany do Waszyngtonu. Jego ojciec również przebywał w budynku, ale odmówiono mu spotkania z synem. Odbyłem z nim rozmowę. Płakał i upierał się, że aresztowanie jego syna to pomyłka. Usiadłem naprzeciwko Lawrence’a.

– Twój ojciec jest tutaj. Chcesz się z nim spotkać? – zapytałem.

Roześmiał się.

– Pewnie. Muszę tylko się przyznać, że jestem porywaczem i mordercą. Potem mogę zobaczyć się z ojcem i błagać go o wybaczenie moich grzechów.

Zignorowałem ten sarkazm. To nie była mocna strona Liptona.

– Wiesz, że możemy skonfiskować księgi firmy twojego ojca i zamknąć mu cały interes? Poza tym sam jest prawdopodobnie celem Wilka. Nie jesteśmy tu po to, żeby skrzywdzić członków twojej rodziny – dodałem. – Pod warunkiem, że twój ojciec nie jest w to zamieszany.

Pokręcił głową, nie unosząc wzroku.

– Mój ojciec nigdy nie miał żadnych kłopotów.

– Słyszę to ze wszystkich stron – powiedziałem. – W ostatnich dniach dużo czytałem o tobie i twojej rodzinie. Cofnąłem się aż do twoich studiów. Parę razy wpakowałeś się w tarapaty w Austin. Dwa gwałty na znajomych dziewczętach. Za każdym razem uniknąłeś rozprawy. Ratował cię ojciec. Tym razem nie możesz na to liczyć.

Lawrence Lipton nie odpowiedział. Miał pusty wzrok i wyglądał, jakby nie spał od kilku dni. Jego garniturowa koszula była wymięta jak zużyta chusteczka higieniczna i zapocona pod pachami. Pot ściekał mu z karku i policzków. Miał worki pod oczami, a w ostrym świetle pokoju przesłuchań jego skóra nabrała purpurowego zabarwienia.

– Nie chcę skrzywdzić mojej rodziny – wymamrotał w końcu. – Nie mieszajcie w to mojego ojca. Dajcie mu ochronę.

Skinąłem głową.

– W porządku, Lawrence. Od czego zaczniemy? Jestem gotów zapewnić twojej rodzinie ochronę, dopóki nie złapiemy Wilka.

– A potem? – spytał. – To go nie powstrzyma.

– Będziemy chronić twoją rodzinę.

Lipton westchnął głośno i powiedział:

– W porządku, jestem księgowym. Jestem Szterling. Mogę wskazać wam Wilka. Ale muszę mieć gwarancje na piśmie. Dużo gwarancji.

Rozdział 98

Znów zmierzałem ku otchłani ciemności, wabiony przez nią, jak większość ludzi wabi słońce. Nie przestawałem myśleć o Elizabeth Connolly. Wciąż figurowała na liście zaginionych. Obawiano się, że może już nie żyje.

Ojciec Liptona odwiedził go kilkakrotnie i dwaj mężczyźni się popłakali. Pozwolono pani Lipton odwiedzić męża. Członkowie rodziny wylali wiele łez. Większość okazywanych emocji robiła wrażenie autentycznych.

Siedziałem ze Szterlingiem w pokoju przesłuchań do trzeciej rano z minutami. Byłem gotów na dłuższą rozmowę, gdybym musiał uzupełnić informacje. W nocy zawarto umowy z jego adwokatami.

Około drugiej, kiedy większość jego prawników wyszła, Lipton i ja siedliśmy znów do rozmowy. Towarzyszyli nam dwaj starsi agenci z oddziału w Dallas. Ich zadaniem było jedynie gromadzenie notatek i obsługa magnetofonu.

Obowiązek przeprowadzenia przesłuchania spoczywał wyłącznie na mnie.

– Jak związałeś się z Wilkiem? – spytałem Lawrence’a Liptona po kilku minutach rozmowy, podczas których podkreśliłem, że zależy mi na bezpieczeństwie jego rodziny. Robił wrażenie świadomego swojego położenia i bardziej skupionego niż kilka godzin wcześniej. Wyczuwałem, że ciężar spadł mu z barków – przekonanie o winie, zdrada rodziny, zwłaszcza ojca. Dokumentacja z czasów szkolnych świadczyła, że był inteligentnym, choć niespokojnym uczniem. Jego problemy zawsze wynikały z obsesji seksualnych, ale nigdy nie przeszedł terapii. Lawrence Lipton był naprawdę świrem.

– Jak się z nim związałem? – powtórzył, jakby sam zadawał sobie to pytanie. – Widzisz, pociągają mnie młode dziewczyny. Nastolatki, młodsze. W dzisiejszych czasach ten towar jest łatwo dostępny. Internet uruchomił świeże zasoby.

– Dla kogo? Bądź bardziej konkretny, Lawrence.

Wzruszył ramionami.

– Dla takich świrów jak ja. W dzisiejszych czasach możemy mieć wszystko, czego chcemy i kiedy chcemy. Wiedziałem, jak znaleźć najobrzydliwsze strony. Najpierw zadowalałem się zdjęciami i filmami. Zwłaszcza dokumentami.

– Znaleźliśmy kilka. W twoim domowym gabinecie.

– Pewnego dnia odwiedził mnie nieznajomy człowiek. Przyszedł do mojego biura jak ty.

– Żeby cię szantażować? – spytałem.

Lipton pokręcił głową.

– Nie, nie żeby szantażować. Powiedział, że chce się dowiedzieć, czego naprawdę chcę. Pod względem seksualnym. I że pomoże mi to dostać. Wyrzuciłem go. Wrócił następnego dnia. Miał na dyskietce wszystko, co kupiłem w sieci. „Więc czego naprawdę chcesz?”, spytał. Chciałem ładnych młodych dziewcząt, wobec których nie miałbym żadnych zobowiązań, przy których nie musiałbym krępować się żadnymi zasadami. Dostarczał mi kilka każdego miesiąca. Dostawałem dokładnie to, o czym marzyłem. Kolor włosów, kształt piersi, rozmiar stóp, piegi, wszystko było, jak chciałem.

– Co działo się z tymi dziewczynami? Mordowałeś je? Musisz mi to powiedzieć.

– Nie jestem mordercą. Lubię na nie patrzeć, kiedy robię im dobrze. Niektórym robiłem naprawdę dobrze. Zabawialiśmy się, a potem mogły sobie iść. Zawsze. Nie wiedziały, kim jestem ani skąd.