Karśnicki brata w górę podniósł jak słomkę, jak gdyby chciał nim o ziemię rzucić.

– Takiś? Rezler ci przecie! Widziałeś jak Borek chłopów bił?

Dominik się nie przeląkł.

– Widziałem takie bicie, o jakim ani ty, ani Borek pojęcia nie macie i mieć nie będziecie. Bić przy mnie nie zezwolę, chyba że i mnie przywiążesz – wskazał na drążek. – Chcesz, to go obwieś albo swym nożem zarezaj, widać lubisz krajać! Ale nie bij! Nie kaci wolność ojczyźnie przywrócą, lecz żołnierze. Inaczej nauki twoje pojmowałem.

Oderwał ręce brata, rozepchnął tłum i ruszył do konia. Karśnicki oczy wbił w ziemię i długo nie podnosił, by kompani nie ujrzeli zarumienionych policzków.

***

– Prędko przyjedziesz? Czekać będę!

– Przyjadę. Czeladzi tylko trochę dla majątku dobiorę i sprawy uładzę. Francuzom do Poznania żywności trzeba będzie dowieźć. Wozy zbiorę, załaduję i z nimi pojadę.

Cyganka plasnęła w ręce z uciechy.

– Do miasta pojedziesz? Weź mnie ze sobą! Tak dawno nie widziałam miasta. Weźmiesz mnie, prawda?

– Wezmę, wezmę, jeno mi dziwno, żeś tak miasta głodna. Przedtem mówiłaś…

– Muzyki posłuchać, potańczyć, ach! Ludzi się naoglądać, świata…

– Ludzi? Muzykę, kiedy chcesz, i tu sprowadzić mogę. Kapelę całą wystawię, rzeknij jeno.

– To nie to, nie to samo. Weź mnie ze sobą!

– Rzekłem już, pojedziemy razem. Dla ciebie…

Dominik podniósł się od stołu, przy którym śniadał wraz z bratem i jego niewiastą. Nie lubił jej, może za to, że i ona spoglądała na niego złym okiem. Prawda, że piękna diablica. Janek stawał się przy niej jak dziecko powolne skinieniu. Dziwne to, przecież do ołtarza jej nie poprowadzi, choć kto go wie, nie do takich szaleństw jest zdolny. Do łóżka dobrze sobie wybrał, tylko że dom Greta dalej prowadzi, bo tej dzień cały nie ma, przy gościńcu w dal się wpatruje, albo też tańczy na łące jak obłąkana, a na widok dworu dąsa się i smutnieje. Tedy po co przylazła, porywał ją kto, gwałtem ciągał, do ciężkiej cholery! Z Janka pół tylko w domu było do rozmowy, do wszystkiego, bo drugie pół myślą przy niej stało… Ale i to prawda, że i jej ostało się pół jeno, to dlatego tak mnie nienawidzi.

– No, czas na mnie. Wybicki się pewnikiem niecierpliwi, myślę, że razem z Dąbrowskim siedzą w Poznaniu już od wczoraj.

– Skrybą ostać chcesz?

– Do czasu. A co, może nie zdatnym do szabli?

– Zdatnyś, zdatnyś… i jak jeszcze. – Karśnicki chyba za gorąco go zapewniał i za jawnie się uśmiechał, bo Dominik dostrzegł przesadę i obaj się roześmieli.

– Czas do Wybickiego. Bądźcie zdrowi. Janku, nie gniewaj się. Okrucieństwa nie znoszę, ale przecież nikogo już nie mam prócz ciebie.

– Nie mazgaj się! Życia nie znasz, świata mało ugryzłeś. Dobrze, żem tamtej nocy o tobie nie zapomniał. Pamiętasz com prawił?

– Pamiętam, że Wielkopolska ojczyzny kolebka. Tobie zaś ksiądz ów to przepowiedział, jakże mu było?

– Zimorowicz. Prawda, prawda… – Karśnicki coś sobie przypomniał. – Na cmentarzu byłeś?

– Byłem. Pojąć tylko nie mogę, czemu pochowaliście ojca w ogródku “klechy”. On tego Zimorowicza nie cierpiał, nie jest że to wbrew jego woli?

Karśnicki podniósł się z fotela, sekretarzyk otworzył i podał Dominikowi małą, gęsto zapisaną notatkę. Czarno na białym nakreślone tam było, ręką ojca niewątpliwie, że on, Franciszek Rezler, nigdzie indziej jak tylko przy boku ślubnej swej małżonki chce spocząć po śmierci. Kto by wolę jego złamał… etc., etc.

Dominik zamyślił się głęboko. Taki był ten ojciec. Zły i dobry. Może i nieszczęśliwy, któż zgadnie?

***

Wjeżdżając w ulicę Wilhelmowską, zwaną aleją Wiliam, aleją, gdyż na środku zdobił ją potrójny szereg drzew, a mieszkańcy Poznania najchętniej wychodzili tu na spacery, Dominik minął kilku francuskich oficerów żywo dyskutujących, a zaraz potem grupę jeźdźców, również we francuskich mundurach. Jechali stępa, gwarzyli wesoło, swobodni, rozluźnieni. Francuzi w Poznaniu! – dobra nasza. Dominik przyśpieszył bieg konia.

Wstrzymała go biała płachta opinająca pień dębu, wokół której zebrał się spory tłumek. “Polacy!… ”, toż to odezwa Wybickiego, pięknie drukowana czarnymi literami, wieszczyła, radowała, wywoływała okrzyki radości lub niedobre spojrzenia.

Jadąc dalej zobaczył jeszcze kilka odbitek rozlepionych na murach, bądź przyszpilonych do drzew. Znak nieomylny, że Wybicki jest już w Poznaniu i działa energicznie.

Przy narożniku pałacu Działyńskich, gdy wjechał z Franciszkańskiej w stary Rynek, ujrzał prześmieszny widok. Młoda dama, ubrana wykwintnie choć nieco dziwacznie, jak mu się wydawało, w czarny, aksamitny spencer na białej falbaniastej spódnicy z muślinu, w futerko rude i w czarny, otwarty kapelusz z piórami, stała bezradnie na środku placu, podczas gdy uzbrojony w szpadę młodzian rozpędzał gromadkę uliczników wrzeszczących bez opamiętania: “Komediantka! Komediantka!” Dominik omal nie spadł z siodła, taki go schwycił śmiech. Pierwszy raz się tak śmiał od dłuższego już czasu, ale nie śmiać się nie było można.

Koniem najeżdżając rozproszył wesołą hałastrę, zsiadł, ukłonił się z galanterią, gdy go Dezydery, czerwony jak rak, przedstawiał pannie Jaraczewskiej.

– Widzisz, jak warto się ubierać w Poznaniu wedle ostatniej mody paryskiej! – sapnął rozeźlony Chłapowski, nie bardzo wiedząc od czego zacząć.

Ale już go Dominik zarzucił lawiną pytań, co, gdzie, kiedy, jak, zaczął więc odpowiadać, werwa mu powróciła, prawie zapomniał o pannie stojącej na boku.

– Wystaw sobie, że gdym ja do Poznania wpadł i ludziom prawiłem jako Francuzi w Berlinie siedzą, w czoło mi pukali. Nie wierzył nikt! Platzmajor wezwał mnie do siebie i dalej gębę drzeć, że ludzi fałszywymi wieściami mamię. Na to ja, że prawdziwie żołnierzy Davouta na własne oczy w Berlinie oglądałem, a on: “Was? Wirkliche Franzosen?!” i trząść się zaczął, jakby mu śmierć przed ślepia wylazła. Na drugi dzień jednego Prusaka w mundurze w mieście byś nie znalazł.

– A kamera, rejencja, urzędnicy?

– Siedzą. Wybicki, który od wczoraj w mieście rezyduje, poszanowanie im nakazał. Pruskich obywatelów, Niemców wszelakich i innowierców szarpać nie można. Ba! Urzędy nawet swoje trzymają, tyle że nie prezydentowi kamery, a Wybickiemu i Dąbrowskiemu sprawozdania czynią. Popatrz tylko. Więcej niż pół miasta z radości beczy, ludzie z okolicy zjeżdżają, szlachty spod Łęczycy, Sieradza, Kościana, z całej Wielkopolski i z każdą godziną coraz więcej. Bóg wie, gdzie się pomieszczą. Ale popatrz też na Prusactwo! Ślepiami po ziemi wodzą, a pod nosem po diablemu mamrotają. Francuzów, gdyby mogli, podusiliby!

– Widziałeś, jak do miasta dotarli?

– Kto? Wybicki z generałem? Dominiku! Nocą się chcieli myknąć, ale obywatele, jakim cudem się dowiedzieli, nie pojmuję, przed miasto z pochodniami wystąpili, konie im wyprzęgli i powóz do Poznania wciągnęli wśród wiwatów, Magistrat przymuszono, by gród iluminował. Zapał taki, że…

– Nie o Wybickiego pytam! Czyś widział Francuzów, jak wjeżdżali?

– Jeszcze by nie! Ja miałbym nie widzieć?! Regiment strzelców konnych pułkownika Exelmansa wpadł do miasta trzy dni temu, o szóstej wieczornej godzinie. Ludzie na ulicach takie wiwaty podnieśli, że się serce radowało. Pierwszy szwadron kłusem przebiegł, z dobytymi pałaszami i za Wartą na gościńcach toruńskim i warszawskim rozstawił placówki. Reszta stanęła na rynku i prosto z koni wpadła w objęcia mieszczan, Polaków rzecz oczywista, bo Niemiec na boku się trzymał. Dalejże całować szaserów, ściskać, do domów ciągnąć. Żałuj, żeś nie widział!

– U nas mieszka szef trzeciego szwadronu, pan Foulanger, grzeczny bardzo kawaler – wtrąciła nieśmiało towarzyszka Chłapowskiego. Ten widać niezbyt był uradowany godną pochwały gościnnością Jaraczewskich, bo burknął pod nosem:

– Grzeczny, grzeczny… nie wątpię!

Dominik nie czekał dłużej. Pannie, która mu się spodobała niezmiernie, aż się głupio poczuł, gdy raz przyłapała jego wzrok, obcasami strzelił, podziękował przyjacielowi i dosiadł konia.

– Wybicki gdzie?

– Mieszka u Mielżyńskich, blisko, przy…

– A gdzie urzęduje?! Przecież o to pytam!

– W ratuszu.

– Przyjdź wieczorem, pogadamy! – i konia spiął.

Wybickiego nie było. Biegał po mieście, załatwiał druk odezw, odwiedzał obywateli, wyszukując zdolnych do rządzenia. Był za to Dąbrowski i na widok Dominika rozłożył ręce.

– Nareszcie! Witaj, skrybo, na czas przybywasz. Zmęczonyś pewnie. Siadaj, co tam w domu?

– W domu brat. Ukłony śle.

– Ukłony?! Dam ja mu ukłony! Popamięta! Niech mi się nie kłania, ale niech mundur nakłada. Takich jak on złotem bym płacił! Słać po niego!

– Nie trzeba, sam przybędzie, z zapasami.

– To i dobrze. Ludzie są i więcej będzie, a do gęby nie ma co im włożyć. Wszystkiego brak, furażów, mąk, kasz, nawet chleba. Komisję wojewódzką dzisiaj ustanowiliśmy, ona o żywność i o rekruta zadba, rajców ziemskich na miejsce landratów ustanowi, od amtmanów i starostów podatek odbierze, pocztę uorganizuje… jednym słowem co się tylko da. Sam z Wybickim nie podołam. Dla mnie insurekcja rzecz pierwsza. Nowe tu legie powstaną, ludzi się umunduruje i Wielkopolska buchnie płomieniem. Kolebka twoja… takeś mówił i dobrze…

Gwałtowne pukanie do drzwi.

– Wejść.

Jakiś cywil przyskoczył do generała.

– Wiadomość poufna.

– Możesz mówić, on nasz!

– Pan Miaskowski prosi, by przekazać waszej ekscelencji, że Skórzewski i Lipski na Kalisz idą. Teraz już tam pewnie gorąco!

– Co jeszcze?

– Szlachta do Poznania ciągnie. Nie wszystka, prawdę rzekłszy, bo się niektórzy trwożą…

– Czym?!

– Chłopy lasy rąbią, a młodzież i mieszczaństwo oficjalistów pruskich turbuje. Boją się domostwa ostawić i pomsty, gdyby… gdyby Prusak wrócił. I lasu bronią. Chłop zhardział, odkąd Napoleona czuje…

– Dosyć! Filozofowanie sobie ostaw. Wolnyś!