Wspomnienie 3 – Konie rozpędzają się w słońce

Doczekała się Polska jednak wolności z ręki Napoleona, w co ja już nie wierzyłem. Czułem się teraz oszukany przez swoje zwątpienia.

Po wydostaniu się z niewoli amerykańskiej, w którą wpadł “L’Argonaute”, dwa lata prawie w Anglii przesiedziałem, dręczony własnym nieudacznictwem, poniewierką i tęsknotą, wspomnieniami o sprzedawanych Negrach i żalem. Za czym?

Czas, znachor wszechmocny, rany te leczył, a wieści fanfarami brzmiące krew burzyły. Nawet kanałem przedzielony czułem, jak moc cesarza Europę przewraca, nowe niesie, pcha go dalej i dalej.

Polska teraz stanęła przed nim otworem – czyż Polak może inszego coś jak wdzięczność gorącą czuć dla tego, który Rosjan pod Austerlitz, a Prusaków pod Jeną jak pluskwy marne rozdeptał? Wracać do kraju, wracać! I to, wbrew pozorom, łatwo mi nie przyszło. Tyle w człowieku walki, tyle burzy zmysły mącącej, tyle tego wszystkiego siedzi i do nikogo łba przytulić, żadnej matki, pomocy znikąd. Obcy się czułem i niepotrzebny, choć mnie serce wołało. Nie takim samym już moje serce było, umarło, zdrętwiało, nie śpiewało tych samych co dawniej melodii… Ciąć na prawo i na lewo, pięścią rozbijać węzły, co się nawarstwiają – ot polityka, ot sposób życia. To jeszcze potrafiłem. Gęba prawie bez uśmiechu, precz z czułością, serce za żołądkiem ukryte – tego mnie życie przeklęte nauczyło, takim być musiałem albo we świecie tym przepaść, gdzie wszyscy jednacy. Bodaj dzieckiem być, o nic głowy nie łamać, żreć i hasać po łąkach zielonych, w skórę od ojca brać. Minęło, nie wróci.

Przemogłem się. Do domu wróciłem, choć wiedziałem, że tam Rezler siedzi. Ciągnęło mnie, nie w mojej mocy było oprzeć się tęsknocie. Gdym na ganku stanął, myślałem, że mnie przekleństwem powita. Ale on, jakbym przed godziną z dworu na polowanie wyjechał, spytał tylko:

– Zmęczonyś? Greta ci łóżko przygotuje, komnata twoja wolna jest jako wprzódy. Za godzinę obiad będzie, zdążysz się ochędożyć i wypocząć.

Przez sekundę wydawało mi się, że chce mnie powitać, bo ręce wyciągnął, lecz zaraz odwrócił się i poczłapał do salonu. Ruszał się wolno i oddychał ciężko – nie ten sam człowiek, siwy jak gołąb, skurczony, zmalały i zdawałoby się chory. Jasnym było, że cierpi na chorobę jakowąś, w jego wieku zwyczajną.

Przy obiedzie ja zacząłem rozmowę. Dowiedziałem się, że Dominik w Berlinie nauki pobiera, a Borek pnie się w górę jak żmija, w pruskich urzędach szukając fortuny i nawet pana swego byłego nie szczędząc zarządzeniami. Pieniądze chciałem ojczymowi zwrócić. W funtach i napoleonach złotych, z Torresowych wypraw, więcej tego było niż dziesięć tysięcy talarów, ale krew ceny nie ma, i procenty, procenty… Ot i do czego doszedłem. I takich kalkulacji nauczyła mać tułaczka. Ale gdym o tym wspomniał, przerwał ruchem ręki i wyszeptał z wysiłkiem:

– Nie trzeba! Mnie one już niepotrzebne. Ostaniesz tu, to zobaczysz, że ziemia daje, ale też bierze i bierze. I one mogą ci nie wystarczyć. Tylko… tylko Dominika nie ukrzywdź!

Inny był, jak prawy ojciec. Prawdę rzekłszy, nie wiedziałem, co powiedzieć. Wdzięczny mu byłem, że mnie z lochu wykupił, ale i pamięci nie postradałem z kretesem. Patrząc jednak na niego pojąłem już, że serce wygra tę walkę z rozumem i ze złymi wspominkami. Nie zdążyło. W niecałe trzy miesiące stary umarł. Przewrócił się na podwórku chwytając za serce. Przyniosłem go na rękach na łoże. Lekki był jak dziecko, jak suchy wiórek z lasu. Prosił, by mu przynieść konterfekt matki. Wpatrywał się weń długo, a potem przymknął oczy, nie wypuszczając obrazka z ręki. Myślałem, że śpi, lecz gdy Greta zaczęła szlochać żałośnie, zrozumiałem, że już się nie obudzi.

Wówczas w jednej sekundzie pojąłem – tu ostanę i tu zdechnę. Będzie wojna o kraj, to ruszę w pole, ale ziemi tej na rozpuszczenie nie dam, moja ona po ojcu i po matce. U Angielczyków na takie gospodarowanie się napatrzyłem, że u nas za cud by uchodziło. Niełatwo być dziedzicem, nie papierowym, jeno ojcem ziemi swojej i ludzi. Z pomocą Bożą, myślałem, podołam.

Z ludzi, których widziałem wyjeżdżając, nie było ani jednego. Nawet stangreta Marcina ojczym przegonił i Niemca posadził na koźle. Nie po chrześcijańsku uczyniłem, alem drugiego dnia rano przegnał wszystkich, prócz jednego, na supliki ni tłumaczenia nie zważając. Tym jednym był komisarz ojczyma, stary Weinhold. On mi tylko nie gardłował nic, nie ciskał się, jemu pistoletu do łba przystawiać nie musiałem i grozić, a gdy jeszcze czeladź przyszła prosić za nim, zatrzymałem poczciwca. Zresztą ktoś u licha musiał mnie wprowadzić w rozliczenia i gospodarkę majątku.

Anna na dobre się po śmierci Rezlera rozhulała. Gdy na trzeci dzień, z objazdu majątku wracając, prosto z drogi wszedłem do salonu, twarz krygowała i miny stroiła przed lustrem, w robie długiej, haftowanej i w czepcu staromodnym ze szpilami. W chwili pierwszej ryknąć chciałem: “Matuś”, bo tyłem siedziała i… i spostrzegłem, poznałem, że to matki suknia jeno, którą od święta nosiła. Dawno w złość nie wpadłem, ale mi teraz szał nogi poplątał, choć na gębie poznać tego nie dałem. Skoczyłem do konia po nahaj, znać przez okno zobaczyła, bo zaczęła uciekać z krzykiem, suknię z siebie zdzierając, tak że gdy schroniła się za Gretą, półnaga była. Miała co chować, bestia, oj miała! Ramiona toczone, które mnie gorącem oblały, a może i Greta, sina już i roztyła, jakaś poważna – wstrzymało mnie. Nahaj cisnąłem i trzy dni czasu dałem na wyprowadzkę. W kilka dni wyjechała, nie udało się poczciwej Grecie zmiękczyć mi serca prośbami.

Prawdę rzekłszy, to… Po prostu dziewki mi było trzeba. Po nocach się skręcałem okrutnie, aż mi w lędźwiach bulgotało, nie podobna było zdzierżyć. Jeszcze gdy ojczym żył, tydzień po przyjeździe, z czeladzi jedną w stodole przycisnąłem. Dała się całować, ale z oczu strach taki wyzierał, takie pańskie wymuszenie, że mnie cholera cisnęła. Zostawiłem głupią i więcej nie próbowałem.

A potem… potem sam nie wiem już, co się stało. Gdym usłyszał, że ojczym partię koni do Radomia ekspediuje, ofiarowałem się pojechać. Sprzedałem bydlęta i stąd już nie tak daleko było do Krakowa. Tym razem legalne wiozłem paszporty, nie było hazardu.

Czemu człowiek takie szaleństwa czyni i czemu jakichś oczu przepomnieć nie potrafi nigdy, Bóg to chyba wie, a pewnikiem łacniej diabeł. Nie marzyłem nawet, że ją po latach odnajdę, ale rynek raz jeszcze ujrzeć chciałem… sam nie wiem dlaczego, aleć ciągnęło mnie tak, że nie moja moc była się oprzeć.

Nie tańczyła już na rynku. Rychło jednak wskazano mi, gdzie tabor cygański koczuje, blisko Pieskowej Skały. Tam już tylko wypalone ogniska zastałem. Chłopi mi rzekli, że ku Lublinowi ruszyli Cyganie. Dzień i noc pędząc dopadłem ich, na łąkach, koło leśniczówki Groble zwanej, bo w bliskości wsi o tej samej nazwie siedziała.

Ranek wstawał mglisty, wozy ich jak martwe pod dębami na granicy lasu sterczały, malców kilku konie zapędzało do wody, pohukując i gwiżdżąc. Gdy kobiety, ledwie rozbudzone, po wodę do rzeczki cieniuchnej udawać się poczęły, oczy wypatrywałem skryty w gęstwinie. Sam byłem, parobków jeszcze w Radomiu odesłałem do dom, a teraz śmiałości mi brakowało, by się zbliżyć, bo też czort wiedzieć mógł, jak by mnie w tym światku obcym powitano, chlebem czy nożem. Wszystkie jednako ubrane, czarne, rozpoznać nie potrafiłem. Skąd zresztą mogłem wiedzieć, czy jest tu, czy jej gdzieś w świat nie poniosło, czy to jej tabor rodzinny.

I wtedy piosenka nad trawami przemknęła, tęskna i słodka zarazem, wiatrem daleko niesiona:

Hej myłaju Karabaju,

chdież ja tebe pochowaju,

Maty, moja maty!

Pochowaju na mohyli, sztob pa tobi wołki wyli,

Maty, moja matyyy!

Poznałem od razu. Gdy wyrwałem konia z krzewów, odwróciła głowę i stanęła jak wryta. Dłonią przysłoniła oczy, bo od strony słońca zajeżdżałem, i sercem chyba prędzej niż pamięcią poznała, bo nagle skoczyła ku mnie i nim z konia zeskoczyłem, zarzuciła mi na szyję ramiona, jakbyśmy spędzili razem dzień poprzedni i przedwczorajszy i cały tydzień i rok, życie całe, na chwilę się nie rozstając. I mnie się zdawało, żeśmy sobie nie obcy, tedy całowałem tak samo gorąco.

Na trzeci dzień uciekła ze mną z taboru. Ojciec i rodzina nie pozwalali jej odejść, może dlatego, że pieniądze na jarmarkach zarabiała większe aniżeli z kradzieży kur i koni wycisnąć mogli. Tedy od szlachetki z Grobel, dzierżawiącego ziemię Tarnowskich hrabiów, odkupiłem konia, zdrowo za pośpiech przepłacając i w noc księżycową ruszyliśmy na zachód.

Ojczym znowu nie okazał zdziwienia, słowa nie rzekł, do stołu wspólnego dopuścił. Tylko gdy spojrzał na nią, uśmiechnął się pobłażliwie i mądrze, uśmiechem, w którym znajomość życia wielka się czai i lata nabywanej o nim wiedzy. Co oznaczał ten uśmiech, zrozumiałem już po śmierci starego, gdym spostrzegł, że się Kami w dzień czuje jak ptak zamknięty w komorze, że jej czegoś brak, że za czymś tęskni, że coś ją dusi i smutkiem twarz przyobleka. Z dnia na dzień coraz mniej wesoła była i rozśpiewana, włóczyła się z kąta w kąt i po polach, markotna i osowiała, a i w nocy nie była już ta sama. Gdym pytał, co się stało, nic nie mówiła i dopiero przy Dominiku dowiedziałem się, czego jej brak, chociaż i wtedy nie pojąłem jeszcze wszystkiego tego, co ojczym przed śmiercią od jednego rzutu oka wyczuł i przepowiedział.

Tak więc z ludzi ojczyma tylko Greta przez wszystkich kochana i Weinhold został. Weinhold – niemłody, zawsze w brudnym szlafroku i z kluczem u kordonkowego pasa, czort wie, do czego był ten klucz. On też w królestwo moje zaczął mnie wprowadzać. Krótko mówił, a już poznałem, że króluję na hipotece obciążonej okrutnie i na długach, że dochody śmieszne są w porównaniu z tym, czego się spodziewałem. Cały majątek, obejmujący trzy wsie, przynosił brutto: ze zboża 83 tysiące złotych, z gorzelni 10 tysięcy, z owczarni 20 tysięcy, z obór i trzód 11 tysięcy, z propinacji 5 tysięcy oraz 2700 złotych z sadów, młynów i lasu, co razem dawało 131700 złotych. Wydatki zaś gospodarskie, pensje oficjalistów i czeladzi kosztowały 58500 złotych plus 70 tysięcy bieżących spłat hipotecznych, podatkowych, długów i temu podobnych. Razem – 128500 złotych. Nadwyżka, i to pozorna, bo zawsze się rozpływała nie wiadomo gdzie, wynosiła 3200 złotych, co uznałem za draństwo krzyczące o pomstę do nieba. Miał Rezler ciężką pięść, jeno nie tu gdzie trzeba spadała. Same darowizny, wciskane Scholzowi do kieszeni, ile wynosiły?