Ludzie Biernackiego, widząc pomoc, już szarżowali z takim impetem, że gdy wpadli na skołtunionych, zmieszanych, kłębiących się Prusaków, w mig rozjechali kilkunastu, sięgając środka, gdzie Karśnicki ze swoimi ciął ostrzami po łbach, po karabinach, po zamkach, po palcach na kolbie.

Dominik pierwszy raz bił się naprawdę. Więc to takie jest, takie proste. Dziwnie łatwo szło rąbanie tych przerażonych chłopaków znad Łaby i z Pomorza, nie broniących się już, a padających na kolana, zasłaniających się w śmiertelnym strachu, uciekających w las, doganianych na stromiźnie i sieczonych przez kark.

– Matko najświęęęt… – wydarło się z ust żołnierza ciętego na odlew przez szyję. Krew bluznęła tak wysoko, że koń tego, który cios śmiertelny zadał, oślepł od ciepłej strugi i stanął dęba.

– Kto Polak, praśnij broń! – ryknął Karśnicki.

Młody chłopak cisnął karabin do rowu i ku wołającemu ruszył, gdy mu towarzysz bagnet w plecy wraził. Jęk okropny, ciało wygięte brzuchem do przodu, ręce w tył sięgające. Nim zabójca, pruski sierżant, bagnet wyszarpnąć zdołał, dopadł go Karśnicki, pistolet drugi, nie strzelany jeszcze, do ucha przystawił i wypalił. Dominik głowę odwrócił, tak straszny był to widok. Dwa ciała leżały na ziemi sprzężone pępowiną lufy i bagnetu, jedno bez głowy prawie, drugie wygięte jak naszpilona gąsienica, w skurczu przedśmiertnej męki.

– Polacy! Zdawaj się!

Karabiny poleciały na ziemię. Nie tylko Polacy rzucali, strach rozprzęgł szeregi, rzeź była tuż tuż, szczerzyła zęby, strzał Janka złamał ostatnich.

Dominik chciał krzyknąć z radości, tak by las poniósł głos po lesie, lecz głowę mając odwróconą w kierunku, skąd nadszedł oddział pruski, zobaczył pierwszy i krzyk zamarł mu na wardze.

Od zakrętu szedł ławą konny taran, błyszczący dziesiątkami wyciągniętych szabel i pałaszy, rozpędzający się, nabierający impetu do wtóru trąbki i pruskich komend prowadzącego oficera. Za późno było, by móc uszykować obronę, jeszcze kilkadziesiąt kroków i zmiotą wszystko, co stoi na drodze, razem z nim, z bratem, z nimi wszystkimi… Bez krzyku szli, jak zjawy, pełnym galopem, usłyszeć nikt nie zdążył. Karśnicki skoczył do przodu, jakby chcąc swoich zastawić. Kilku Prusaków z tyłu podniosło ciśniętą broń, a tamci konie rozpuścili, zdawało się, że brzuchami po ziemi idą, już zaraz, śmierć to chyba. Dominik szarpnął cugle…

Wtedy nastąpił cud – inaczej Dominik nie umiałby nazwać tego, co się zdarzyło. Z góry, od lasu, zsuwały się po zboczu na zadach i grzbietach jakieś oblepione śniegiem białe widma, wzniecając tumany puchu i ryjąc ciemne bruzdy w iskrzącej się pierzynie.

Kilka zaledwie kroków w galopie miał złocony oficer na pięknym siwku, by się z Karśnickim zderzyć, gdy szarpiący nerwy niesamowity świst kosy przeciął ciszę, ostrze zamigotało śnieżnym odbiciem i koń, nie tracąc rozpędu, przebiegł mimo niosąc jeźdźca bez głowy, z tułowiem, który – przez chwilę wydawało się, że kieruje cuglami – opadł powoli do tyłu, aż spadł i ciągnięty za zaczepioną w strzemieniu ostrogę, żłobił w rowie czerwoną rysę.

Widły i kosy wżarły się w brzuchy koni i kwik poniosło nad wierzchołkami drzew. Karśnicki, a za nim inni, podskoczyli i rąbali na oślep, zadając śmierć i kalecząc. Kilku ze szlachty w mgnieniu oka wysiekło bezbronnych piechurów, nie bacząc kto Polak a kto nie, bo ich już nikt pilnować nie mógł, a oni mogliby zadać cios w plecy. I ci bezlitośni, kiedy ostatni proszący o łaskę krwią się zalał, skoczyli na pruską konnicę. Dominik, któremu ręka mdlała i który tylko pomocy ciężkiego cepu w ręku wieśniaka zawdzięczał, że go nie położył huzar wąsaty, spostrzegł, iż Prusaków mało jest i że jedynie, gdy szli ławą po gościńcu, wydawało się, że to wielka siła. Nim się obejrzał, już zaczął się nieprzyjaciel rozpraszać, małymi grupkami i pojedynczo. Śmiertelny kołowrót wytracał tempo.

Jeszcze tu i tam szczękały zderzające się ostrza, jeszcze koncypowano cięcia i zasłony, lecz wszystko nabierało rytmu zwyczajnego życia, nie było już rozmazaną plamą, ruchliwą i wirującą, pełną oczu przekrwionych, zębów zgrzytających, zaciśniętych kułaków, ostrzy, kolorów, nie rzucało człowiekiem jak kukłą przywiązaną do konia, zwalniało, nabierało rysów i kształtów, stawało się realistycznym obrazem wojennej rzeczywistości, a raczej jej specyficznego, pobitewnego gatunku.

Dominik wycierał czoło z potu, przesuwając mokre, zlepione kosmyki włosów, które spadały mu na oczy. Potem zauważył, że koniec jego karabeli jest czerwony, otarł ją o śnieżny nawis na gałęzi i począł szukać wzrokiem brata.

Karśnicki stał nad rowem i czekał na schodzącego z góry starca, widniejącego na tle czarnego rowu, który wyżłobili chłopi idąc w sukurs szlacheckiej gromadzie. Gdy stary był blisko, Janek powiedział coś, czego Dominik z tej odległości nie mógł usłyszeć, ale domyślał się, że brat dziękuje, bo śmiał się i wskazywał chłopów stojących na boku. Dominik podszedł bliżej, ale już nie Janek, lecz ów stary wieśniak przemawiał.

– … Wracamy do dom. Nie nam się bić za panów. Ten oto krzyżyk, na który się kląłeś, weź, jaśnie wielmożny panie, ze sobą, byś nie przepomniał. I my wiary dochowamy. Bez twej woli nikto już drzewa nie tknie, a i to, co wzięliśmy, do dworu powieziemy…

– Nie trzeba, wasze ono, darowałem! Krzyż wezmę, choć i bez niego bym pamiętał. A że…

– Panie Karśnicki!

Dwaj młodzi Szamotulanie biegli ku niemu, ciągnąc spory wózek, podobny do jaszcza artyleryjskiego, obity żelazem i na kłódkę zamknięty.

– Znaleźliśmy za zakrętem. Widać do walki się sposobiąc ostawili, by potem zabrać.

– Cóż to jest?

– Zamknięte. Ale złoto pewnie!

Wyraz “złoto” zelektryzował wszystkich. Nawet poharatani, zamiast dalej rany przewiązywać, podsunęli się ku zdobyczy.

– Rozbić!

– Siekiery dawać!

– Gdzie chłopy, u nich siekiery!

Karśnicki nie wezwał wieśniaków, którzy sposobili się do odejścia.

– Nie trza siekiery. Kulą bym zamek przetrącił. A i tego nie trza! Gdzie on?!

Wskazano mu Prusaka, oficera, siedzącego ponuro na siodle zdjętym z grzbietu ubitego wierzchowca. Ręce miał w tył wykręcone i związane.

Szlachcic blisko stojący, chcąc się widać wykazać gorliwością, pierwszy złapał jeńca za kołnierz i dusząc krzyczał:

– Gadaj! Gadaj psie, co wiesz!

Prusak nabrał oddechu i z rozmachem plunął mu w twarz, aż się ślina rozplasnęła na gębie.

– Tyyyy!!! – szlachcic wyszarpnął szablę i ciąć chciał, gdy mu ręka ciężka spadła na ramię. Karśnicki lekko go pchnął, ale zapaleniec, czy to się potknął, czy też z innego może powodu, w tył parę metrów poleciał.

Prusak oczy podniósł. Olbrzym, który życie mu uratował, stał przed nim i patrzył tak, że jeniec hardy przecież na wszelki rozum, wstał nagle, jakby go siła nieznana z siodła podniosła.

Karśnicki, który dotąd głośno się odzywał, częstokroć krzykiem, teraz spytał szeptem wyciskanym przez zęby:

– Będziesz mówił?

Prusak, choć go oczy Polaka strachem przewiercały, głową dał znać, że nie. Karśnicki nic już nie rzekł, tylko sięgnął za cholewę i Dominik zdumiał się, widząc nóż dziwnej konstrukcji i rzeźby, szeroki lecz wydłużony jak maleńki mieczyk. Prusak nie czekał, może nawet nie widział noża, bo tylko w oczy Karśnickiego patrzył i musiał w nich zobaczyć coś takiego, że mu głowa zaczęła drżeć, cofnął się o krok, przewrócił o siodło i leżąc w śniegu wyrzucał z siebie potoki słów takie, aż mu Karśnicki przerwał i kazał wolniej mówić.

Prusacy uciekali z Szamotuł. W wózku były papiery, do wieczora siedziba landrata miała opustoszeć. Von Boritz jeszcze w niej został i on miał wywieźć resztę dokumentów i pieniędzy. Na pytanie, co z tymi, którzy w lochach gniją, Prusak przysięgał, że nic nie wie, że go tu niedawno przerzucono ze Szczecina, że…

Karśnicki nie słuchał dalej. Szóstce rannych i chłopom kazał zabrać zabitych i jeńca, a sam na konia skoczył i popędził, nie oglądając się, czy ktoś za nim podąża.

W godzinę dopadli Szamotuł.

Pruski mur budynku landrata, z krzyżakami i białym tynkiem wypełnienia, widoczny był jak na dłoni. Zsiedli z kulbak i podchodzili pieszo, kryjąc się w cieniu domów. Wartownik w drzwiach, zdzielony kolbą, padł jak snopek. Kilku żołnierzy i urzędników rozproszyło się po pokojach. Szlachta, krwi syta, choć goniła zajadle, brała już tylko w niewolę. Karśnicki, mając brata za plecami, rwał ku kancelarii. Drzwi kopnięciem otworzył i uskoczył na bok. Szarpnął za sobą Dominika, który nie był na tyle ostrożny, a raczej doświadczony, by samemu usunąć się na czas ze światła ościeży. Życie mu zawdzięczam! – pomyślał Dominik w tym samym momencie, gdy dwie kule wystrzelone z komnaty jęknęły mu koło ucha.

Borek sięgał już po trzeci pistolet. Nóż przez Karśnickiego miotnięty zawarczał w powietrzu i wbił się w nadgarstek wyciągniętej ręki. Jeden ryk bólu i zaraz drugi, gdy Janek nóż odbierał. Dominik patrzał na gadzinę jak malała, śliniła się, płakała i skamlała na kolanach.

– Gdzie Czarnocki?!

Wyciągnęli ich z lochów. Czarnocki i paru innych sami stąpali, oczy zamykając, bo się im słońce wydawało świecą wrażoną do oka. Chłopa nieszczęsnego, Kacpra, prowadzono pod ramiona, by nie upadł.

Borka przywiązano do drążka, przy którym sam karał swoich winowajców. Czarnocki przestał ściskać rękę Jankowi i Dominik ze zgrozą spostrzegł, jak próbuje bicza z długim końcem, jak podchodzi ku wijącemu się Borkowi.

– Zostaaaaw!!! – zajęczało gdzieś z boku. Kacper, chłop-rekrut, pozbył się swoich opiekunów i kuśtykał ku Czarnockiemu.

– Mój on! Mój! Ja go… oprawię! Ha, ha, ha! Ha, ha, ha!

Śmiał się jak nieprzytomny i wywracał białkami. Czarnocki wahał się jeszcze, ale już ktoś chłopu drugi bat w rękę wcisnął, radząc:

– Na zmianę go, suczysyna, tańczyć uczcie!

Świst bata z lewej i zaraz z prawej i potem już tylko z lewej, bo Czarnocki, nie chcąc widać razem z chłopem zemsty wywierać, z rozmachem prasnął bat o ziemię i ustąpił na bok.

Dominik może by i wytrzymał, gdyby nie wycie Borka, tak żałosne, tak przejmujące, że rozdzierało serce. Gdy jeszcze przypomniały mu się czerwone plecy żołnierza na rydzyńskim rynku, nie zdzierżył. Dopadł do bijącego i pchnął go obiema rękami. Chłop padł w piasek, twarzą do przodu i już się nie podnosił, a tylko odczołgał na bok, głowę osłaniając.