Dwie gromady stały twarzą w twarz. Dominikowi przypomniał się ów dzień, gdy wesele przyjechało do dworu i gdy stali naprzeciw siebie chłopi i czeladź, i gdy ojciec… Ojciec! Dominik przemógł się i spojrzał ku przodowi. Janek – dziwnie było myśleć “Janek” o tym potężnym mężczyźnie, z twarzą nieco dziką i ponurą – zeskoczył właśnie z konia i postąpił ku chłopom. Zatrzymał się na środku polany i był teraz jak aktor grecki, sam jeden w amfiteatrze napiętych, złych twarzy, wpatrzonych weń i oczekujących pierwszego gestu i pierwszego słowa.

Karśnicki stał tak przez chwilę, ruszył się, wolno, ociężale i zatrzymał przy wozie załadowanym po brzegi. Dłonią począł przesuwać po powierzchni kory, jakby głaskał, jakby pieścił trupy zwalonych sosen. Gdy uniósł głowę, oparł wzrok na sędziwym chłopie, który sterczał na czele gromady jak wódz na czele armii. On jeden nie trzymał żadnego żelaza, ręce miał opuszczone, zdawało się martwe, z jednej tylko zwisał kostur sękaty. Dominik rozpoznał w nim tego, który w ów weselny poranek prosił o łaskę dla młodego oblubieńca. Brodę miał teraz dłuższą jeszcze i bardziej białą, paluchy sękate jak trzymany kij, a w oczach swoją chłopską zaciętość. Spokojny był i czekał.

Karśnicki zbliżył się do niego i chociaż nie mówił głośno, głos zamknięty ścianą lasu rozchodził się donośnie na wietrze.

– Dlaczego drzewo bijecie?

Chłop przestąpił na drugą nogę, oparł się na kiju i odpowiedział.

– Zima… zima idzie, panie… Ulituj się nad nami, panie. Chałupy trza popodbijać, zgniłki wyrzucić i nowe krokwie dać. Stare się rozpadają. Tyle lat my się nie budowali, dzieciskom w mrozy ognia nie palili. Ulituj się, panie…

– Mów: jaśnie wielmożny panie, chamie przeklęty! Zapomniałeś bata? – jeden ze szlachty wyrwał się z koniem ku mówiącemu.

– Litości mu się zachciewa, za złodziejstwo łapy rżnąć! – wtórował inny.

Karśnicki wstrzymał ich wyciągniętą ręką i głosu nie podnosząc, jakby nic się nie stało, pytał dalej:

– Dawniej nie biliście, czemu teraz to czynicie?

– Drzewiej ojciec jaśnie wielmożnego pana, a potem ojciec jaśnie wielmożnego panicza – wskazał na Dominika – zasiekłby na śmierć, a teraz, panie…

– Teraz żeście odważni, bo on już nie żyje, chciałeś rzec!

– Bo Napolion idzie i bić nie da! – wyrwał się głos jakiś z chłopskiego tłumu.

– Kto wam to rzekł?

– Kacper, jaśnie wielmożny panie – odparł stary – w rekruty go jaśnie wielmożny pan Rezler dał. Po bitwie wielgiej od Prusaków uciekł i do dom powrócił. Cuda prawił, ano że cysorz Prusaków goni.

Karśnicki rozejrzał się wokół.

– Gdzież on Kacper?

– Gdzie, pytam!?

– W kamerze, do lochu wsadzon. Borkowi ludzie wywlekli go z chałupy, do studni przywiązali i bili, aże mdlał, tedy wodą go lali, aż się małżonka Kacpra u nóg Borka uwiesiła, kolana całowała… o łaskę żebrząc – głos starca drżał i wykruszał się.

– Co dalej? – Karśnicki nie tracił spokoju, jakby przesłuchiwał, choć już się zaczynało wrzenie pomiędzy szlachtą.

– Dalej… dalej Borek nas zwołał i prawił, że jak kto mundur królewski praska, winien jest utraty gardła, a Maryśka Kacprowa u nóg mu leżała, rycząc. Łaski… dostąpiła. Przerwał Borek bicie. Maryśkę do chałupy zawlókł… długo siedział. Kiedy wylozł, wzięli Kacpra, na wóz cisnęli, boć kulasami ruchać nie zdołał i powieźli.

– Prusackie ścierwo! Naszych chłopów sieką! Na pohybel! – ryknęła konna gromada.

Karśnicki odwrócił się gwałtownie, a twarz mu gniewem pałała, ale starzec, nad podziw żywy, uprzedził go i przed pyskami końskimi stanął pierwszy. Inny teraz był, oczy mu błyszczały, zęby wyszczerzył, jakby gryźć chciał. Już nie wielmożniepaniący.

– Prusacy… biją. Panowie nie gorzej biją i… krzywdę czynią. Ot, pan Korwid, połowa dziecisków w Stasiakach jego jest… wszystkie dziewki do dworu ciągał, wola czy nie wola. Bata nie żałował, takoż pan – głos starca chrypieć zaczął. – Pan… wszyscyście! Wszyscyście! – wzniósł do góry zaciśnięty kułak, gdy już go dwaj młodzi rwali za ramiona do tyłu:

– Cichaj, ojciec, co godosz… jaśnie wielmożny panie, zmiłuj się, on stary i bez rozumu plecie, jaśnie…

Nim jeszcze do starego dopadli, wyprzedził ich ryk szlachty:

– Milcz, chamie! – kilka identycznych okrzyków zlało się w jeden i uderzyło gromem, ale nie chłopa, który w tył siłą szarpany pięści jeszcze nie opuszczał, ale w Karśnickiego. Ten, jak smagnięty, skulił się przed tym słowem, a nim rezon odzyskał, szlachta już szable z pochew rwała. Chłopi zwarli się ciaśniej, kosy i widły błysnęły nad głowami.

– Staaać! – Karśnicki ręce rozłożył. – Dość zwady! Nie po to tu przybyliśmy!

– A po co?! – drwił stary szlachciura, Biernacki, który innych już koło siebie gromadził.

– Pójdą chłopi z nami na Prusaków, czy nie…

– Jeśli pójdą, to z tobą może, panie Karśnicki, ale nie z nami! Popatrz na nich! Drzewo ci rąbią bez zezwolenia i to czym! ha, ha, ha… popatrz! Pomylili się znać biedaki, bo kosy i widły z domu pobrali. Ot, buntowniki!

Nim Janek odrzekł, z gromady wychylił się młody chłop z kosą osadzoną na sztorc.

– Kosy ku obronie dzierżym! A za wami pójść nam nie trza. Sami się z Prusakiem wadźcie! Wyście bili i on bił, tedy teraz wzajem się bijcie, bitego nie ciągając! Napolion przyjdzie czy nie, jedna niedola. Woli i on nam nie da.

– Jeśli nie da, to ja dam! Jam tu dziedzic, po ojcu i ojczymie. I brat mój! – Karśnicki wskoczył na wóz i przekrzykiwał wycie wiatru. – Ziemię dam i na pańszczyznę ciągać nie będę. Za robotę zapłacę, drzewo też dam, jeno nie to zdrowe, co ze złości tniecie, a uschłe, do ścinania zdatne! Słyszycie! Cesarz wam taką wolę daruje, że się udławicie, nie jego to moc… choćby i chciał, panowie bracia murem przeciw staną takim, że i on łeb rozbije, choć mocarz, a ja… ja… – zeskoczył z pni i ku starej chłopce się rzucił, krzyżyk drewniany z piersi jej zerwał, do góry wyciągnął: – Na rany Boga Wszechmogącego przysięgam, doli waszej ulżę!

Mróz przeszedł obie gromady, ciszę zasiał, oczy wybałuszył i chłopom, i szlachcie. Zamarli bez ruchu, konie nawet zastygły, a Karśnicki stał pośród gminu, z ręką i z krzyżem w górę uniesionymi, jak prorok… Czapkę o ziemię cisnął, włosy mu wiatr rozwiewał, twarz paliła się ogniem niezwyczajnym. Chłopi pojąć nie potrafili i stali zgaszeni, osłupiali, zniewoleni wybuchem.

Biernacki oprzytomniał pierwszy.

– Więc to taak! Jakobin! Rozum postradał! Z torbami pójdziesz Karśnicki! Bracia! Nic tu po nas, precz uchodźmy!

Niektórzy konie zaczęli zawracać, tumult się uczynił, wrzaski, przepychanie. Znowu zgody nie było. Targowali się, przekrzykiwali, tłumaczyli wymachując rękami. Chłopi trwali bez ruchu.

Dominik miał już dość. Janek i o nim wspomniał, lecz jego dziedzictwo nad chłopstwem było mu obojętne, nie zamierzał tu rządzić i osiadać. Wolni czy niewolni, niech się brat martwi, jeśli mu to w smak. Pognał konia ku gościńcowi, sam chciał być, ojciec mu jeszcze raz przed oczami stanął…

Pędził traktem przed siebie, zostawiając wrzawę za plecami. Obce mu to było, wpadł w ów dziki wir zbyt nagle, zakręciło nim, zakołysało, nie wszystko rozumiał, choć wszystko to na pozór było proste… I ojciec! Był i nie ma człowieka!

Wpłynął w szum lasu i w śnieg, który rozpadał się na dobre. Docierał już do zakrętu, gdy zza drzew doleciał go gwar daleki, tłumiony wichurą. Wstrzymał konia. Nasłuchiwał długą chwilę. Mógł wreszcie rozróżnić słowa wojskowej komendy, znanej pruskiej komendy. Zawrócił.

Gdy dopadł polany, zastał porządek. Biernacki swoich skupił, reszta – niewielka grupa szlachty i mieszczanie – uradzali wokół Karśnickiego. Wieśniacy milcząc poganiali konie i zabierali się do odjazdu. Krzyk: “Prusacy!” poderwał wszystkich.

– Gdzie?! Gdzie?!

Wskazał ręką i Biernacki na czele swoich poszedł w las, ku gościńcowi. Próżno Janek krzyczał za nimi, że nie można od czoła, że zasadzić się trzeba. Nie słuchali… Cóż było robić? Karśnicki swoich bokiem poprowadził, tak szybko jak tylko było można, ale nim do zakrętu dotarli, tam już wrzała bitwa.

Spory oddziałek pruski, z jednym działkiem, stał w zwartym szeregu i pluł ogniem przeciw atakującym chaotycznie jeźdźcom. Dominik, który otrzymał od brata szablę, wyjrzał zza drzewa i włos mu się zjeżył. Między żołnierzami a konnymi, którzy odparci ciskali się na obie strony gościńca jak pijani, paląc z pistoletów i dwururek, bez żadnej myśli i porządku, leżało kilka ciał. Postrzelone konie unosiły ciężko łby, nie mogąc powstać i kwiczały przeraźliwie. Krew topiła biały śnieg i rozlewała się brudną czerwienią. Wśród trupów leżał Biernacki, przywalony wierzchowcem, z rozrzuconymi rękami i skrwawioną głową.

Nowa salwa pierwszego szeregu zwaliła dwóch ze szlachty, choć ci już dość daleko tańczyli na podenerwowanych rumakach.

Dominik znał tę tajemnicę, wyniósł ją z ćwiczeń berlińskiej szkoły. Pierwszy szereg, dwudziestu fizylierów, to specjalnie szkoleni strzelcy wyborowi, otrzymujący na każde wprawianie się po sześćdziesiąt ostrych ładunków, podczas gdy reszta kompanii wprawiała się ślepakami dla “oswojenia z hukiem”. Ci drudzy w boju nie trafiliby byka z odległości dwudziestu metrów. Rachunek tej głupoty płacono pod Jeną i Auerstadt. Trzeba wyeliminować tych pierwszych!

Lufy oparte na gałęziach, pistolety w wyciągniętych rękach, staranne mierzenie. Karśnicki miał wypalić pierwszy, za nim inni i skok z szablami, w dół, na flankę Prusaków. Dominik dotknął ramienia brata i szepnął kilka słów. Tamten zmienił rozkaz i lufy przesunęły się w jeden cel, za nimi oczy, linie strzału wyrównano, uspokojono… Karśnicki strzelił i zaraz grzmotnął huk z myśliwskiej broni.

Starzy myśliwi, bijący jelenia w biegu na sto metrów z podrzutu, nie chybili. Gorzej z miastowymi, ale i tak pierwszy szereg pruski zmiotło w nicość. Kilka ciał rzucało się jeszcze w konwulsjach, ktoś wył zakrywając oczy przestrzelone kaczym śrutem, a oni już spadali po stoku w dół, ku drodze. Wyhamowało ich przed rowem, Prusacy plunęli ogniem, ktoś runął z jękiem w tył, konie wspięły się i trzy kroki na rozpęd… W nich!