– … Tedy, mówię, hańba czekać! Tak i…

Kilkanaście głów siedzących przy jedzeniu szarpnęło się ku niemu, kilkunastu ludzi zerwało się, chwytając za szable, lufy spojrzały mu w twarz czarnymi oczodołami.

Jeden człowiek pozostawał w miejscu. Miał twarz młodą, lecz zmęczoną, ogorzałą, prawie brązowego koloru. Przedwczesna, nieznaczna jeszcze siwizna, przydawała patyny pełnym szlachetnego skupienia, mocno kreślonym rysom. Kanciaste brwi jak dachy kryły oczy i te oczy patrzyły w twarz Dominika uporczywie, z niedowierzaniem, wahaniem, z radością i bojaźnią… Dominik poczuł ból w gardle, ściskało mu krtań. Patrzył chciwie. Tamten powoli uniósł się, okrążył stół, zbliżał się i rósł, potężniał w oczach. Dominik bezwiednie szeptał raz za razem: “Janku… Janku… ”

Karśnicki wyciągnął do brata drżące dłonie, ale zaraz cofnął się o krok, skurcz niemiły wykrzywił mu oblicze, spytał:

– Ktoś jest, ojca czy nasz, znaczy mój i matusi? W Berlinie cię twój stary hodował. Cóż wyhodował?

Dominik osłupiał, ale na krótko. Opadło w nim wszystko, strach i napięcie. Czuł się szczęśliwy tak bezgranicznie, że ani mógł to wyrazić. Podszedł do kanapy, zrzucił na nią kożuszek, poprawił włosy, które spadały mu na czoło i stanął przy oknie, tyłem do zebranych. Cisza była, nikt nie usiadł, słyszeć się dało, jak Karśnicki palce zwiera, że aż strzelają wyginane kości. W tej przyczajonej gotowości, naciągniętej jak struna, która pęknie, zabrzmiały spokojne słowa, mówione dobitnie i głucho brzmiące, że wydawało się jakby dochodziły zza szyby, gdzieś od drzew, od mgły…

– “Polacy! Napoleon Wielki, niezwyciężony, wchodzi w trzykroć sto tysięcy wojska do Polski. Nie zgłębiajmy tajemnic zamysłów, starajmy się być godnymi jego wspaniałości. Obaczę, jeżeli Polacy godni są być Narodem. Idę do Poznania… ”

– Bracie!

– “Idę do Poznania, tam się pierwsze moje zawiążą wyobrażenia o jego wartości. Polacy!… ”

– Bracie!

– “… Od was więc zawisło istnąć i mieć ojczyznę… ”

Karśnicki już szedł ku niemu.

– “… Przynoście mu wasze serca i odwagę wrodzoną Polakom. Powstańcie i przekonajcie go, iż gotowi jesteście i krew toczyć na odzyskanie ojczyzny. Wie… ”

– Bracie kochany!

Mężczyźni patrzyli po sobie albo w ziemię, skrępowani widokiem tych dwóch, którzy tulili się do siebie jak para kochanków, całowali, patrzyli w oczy, śmiali bezgłośnie i znowu zwierali, jakby próbując siły swych ramion. Stali tak długo, aż się z głębi pokoju ozwał głos:

– Panie Karśnicki, na Boga, czas mija!

Karśnicki i Rezler oderwali się od siebie i podeszli do stołu.

– Waszmościowie, oto mój brat jedyny, Dominik… Z Berlina pewnie przybywa, tedy i wieści przynosi najnowsze. Cóżeś to prawił tak pięknie a tak uczenie? Kto to napisał i gdzie owa księga?

Dominik począł ściskać wyciągające się dłonie, obchodził kolisko i tłumaczył, że przywozi proklamację Wybickiego i że jej autor wraz z generałem Dąbrowskim lada dzień stanie w Poznaniu, by naród z kolan podnieść, że tuż za nimi następuje Napoleon, by siłą swego oręża poprzeć Polaków, że…

– Wiwat! niech żyje Napoleon!

– Wiwat! Wiwat!

Okrzyki i i nagła palba zbudziły tych z podwórza, zrywali się wszyscy, w najdalszych kątach, w strachu, że ich ktoś osaczył, a nowinę poznawszy, sami walili z pistoletów, ze skałkówek i kapiszonówek, z czego się dało.

– Wiwat!

Dominik docisnął się do brata.

– Co się tu dzieje?

– Nie pojmujesz? Francuzi tuż, tuż. Pod Poznań podchodzą. Wszędzie szlachta i mieszczanie wieści nasłuchują, znaku im tylko trzeba. Ot i znak przywozisz. Niech jeno Wybicki i Dąbrowski deklarację ogłoszą… O chłopów tylko chodzi…

– O chłopów?

– Właśnie, czy się ruszą. Zanim cesarz przywędruje, sami kraj oczyścimy, by móc głowę wysoko dzierżyć, a nie między nogami! W Szamotułach landrata już nie ma, choć Francuzi poszli bokiem, ale Borek, pardon, Herr von Boritz, już od kilku miesięcy tam siedzi i landraturą zarządza. Kupę widzisz od wczoraj tajemnie zbieram. Szlachty i mieszczan sporo przybyło. Zamiarujemy prusactwo zdusić, nim samo tył da, a też i o Czarnockiego chodzi, bo go tam w piwnicy trzymają już prawie dziesięć lat. Ojcu twemu to zawdzięcza… Nie, nie tylko za to pod kościołem, ale potem uciekać chciał i żołnierza utłukł.

Ojcu? Dominik przypomniał sobie.

– Gdzie ojciec?

– Jak to gdzie?

– No gdzie, przecież po polsku gadam!

– Nic nie wiesz?

– Nic? Znaczy co?!

– Ojciec twój… nie żyje.

– Umarł trzy tygodnie temu. Serce, kiedy wieści o Jenie przyszły… Pochowaliśmy go, ja i Greta… Dominiku! Dominiku!

Dominik nie słuchał. Podszedł do kanapy, która już opustoszała, bo się wszyscy obejmowali i zwalił się z jękiem, kryjąc twarz w poduszkę. Brat dotknął go łagodnie.

– Odczep się!

Krzyki na zewnątrz i wewnątrz dworu nie ustępowały.

– Wiwat, niech żyje! Wiwat cesarz!!

– Wiwat Wybicki i Dąbrowski – ryknął Karśnicki, oderwany od znieruchomiałego brata i podrażniony.

– Co za Wybicki! Jakobin, gilotyny przywiezie! – ryczał już któryś. – Nie trza nam. Napoleon idzie, słyszeliście panowie, a tu pan Karśnicki chłopskie powstania będzie czynił, Wybickiego na sztandar pchając!

– Racja! – poparł go głos drugi. – Od rana nic nie uradziliśmy! Czasu szkoda, w pole trzeba, sami radę damy!

– W pole, w pole!

Zabrzęczały szable wyrywane z pochew.

Karśnicki długo wrzawę uciszał, aż wreszcie, przekrzykując nieustępliwych, rzekł:

– Panowie bracia! Cóż sami zwojujemy? Grupki małe wybijem, ot wszystko. Prusak, choć się cofa, silny jeszcze. Siłą wspólną ugryźć go trzeba, wtedy padnie na giczoły i dopieroż przez kark mu się przejedziemy! Czyście tylko wy narodem? Jakiż naród wyzwalać chcecie, swój tylko? A jaki swój, stan szlachecki jeno? Kto nie szlachcic, ten nie Polak? Kto tak mówi, klnę się, Stworzycielowi bluźni! Panowie bracia, toż…

– Dość już słuchaliśmy tych bajań, od rana…

– Veto!

– My i ich wyzwolim spod Prusaka! Nasza rzecz szable, a ich motyka… Niech w chałupach siedzą, bo jak nie!…

– Chłopski filozof!

– Rację ma, dajcie mu gadać!

Wrzawa straszliwa wyrwała Dominika z odrętwienia. Część drobna szlachty i mieszczanie za Karśnickim stali, reszta gromadziła się na ganku pomstując, waląc szablami o kolumny i belkowanie, tupiąc, do koni się rwąc.

– Nie będziesz chamów buntował, Karśnicki!

– Nie na to na wodza cię braliśmy! Wojaczkę znasz, to i dobrze, ale chłopów naszych zostaw, swoich bierz, jeśli łaska!

– Jakobin!

– Zaremba na czoło!

– Nie, Biernacki, Biernacki…

– Rydygier!

Kłócili się zawzięcie o przywództwo, szarpiąc, popychając.

Karśnicki spojrzał pogardliwie, splunął i pokazując ich swoim zadrwił:

– Patrzcie, czego im trzeba! Sejmikują, elekcje robią… patrioci!

Chciał iść ku nim, gdy wtem człek na koniu wpadł w podwórze, doskoczył do Karśnickiego i wyrzucił z siebie:

– Panie, ludzie las rąbią!

– Jacy ludzie?! Zwariowałeś? Gdzie?

– Za jeziorem… nasi… chłopi. Tną, aże głos po puszczy leci.

Wszyscy usłyszeli. Dominik zobaczył, jak brat gwałtownie pobladł i zawahał się przez chwilę.

– Konie! Ruszamy!

Rzucono się ku stajni.

Nim Karśnicki zeskoczył z ganku, w drzwiach ukazała się czarnowłosa kobieta niezwykłej urody, strojna w kolorowe łaszki jak jarmarczna tancerka i brzęcząca owiniętym wokół szyi łańcuszkiem z rzeźbionych miedziaków.

– Jedziesz, znowu?

– Muszę.

– A ja sama znowu. Jedziesz i wracasz, czyniąc tyle rzeczy obcych, komu potrzebnych? A mnie smutno samej, bez tańca, bez muzyki, bez ciebie…

– Nie czas teraz, u licha! Puść!

– Nie czas? Kiedy ty masz dla mnie czas? Nocką tylko? – mówiła śpiewnie, cicho, patrząc gdzieś w przestrzeń nad ich głowami, jakby śledziła lot ptaka.

– Hamuj się, Kami… Brat mój oto przybył, przywitaj go.

– Brat? – uśmiechnęła się smutno, lecz nie ruszyła z miejsca. – Ładny twój brat, aleś ty ładniejszy. I on mi kruszynę twego serca zabierze.

Popatrzyła na Dominika bez ciekawości, bez sympatii, spod przymkniętych powiek.

– Daj spokój, na Boga! Nie czas, wrócę rychło!

Szarpnął brata ku podwórzu, gdzie już stały gotowe rumaki.

Pędzili kupą, gnając konie i prześcigając się wzajemnie. Dominik, który na początku zgubił wierzchowca w splątanej masie zwierząt, teraz biegł za pierwszymi, wśród których widać było futrzaną czapkę brata, ukazującą się nad czuprynami tamtych i zapadającą, na kształt głowy tonącego, kiedy pojawia się na powierzchni wzburzonego jeziora. Przegonił kilku mniej sprawnych jeźdźców, głównie ci z miasta zostawali w tyle, ale doścignąć Janka było nie sposób.

Od północy, od szarych pagórków, dął silny wiatr, spychając jeźdźców na pobocze i przynosząc pierwsze, drobne płatki śniegu. Rwali tak parę minut, choć Dominikowi zdawało się, że to sekundy mijają, przebiegli przez pustą wieś i skrótem po łąkach, obok jeziora, znowu na gościniec, przez rów i wąską ścieżką wśród lasu. Tu już nie można było kupą, kłusowali gęsiego, bacząc, by sprężynujące gałęzie nie kaleczyły twarzy, lecz choć tempo jazdy spadło, Dominik, przedzielony wąską kolumną jeźdźców, bardziej jeszcze oderwał się od brata i zupełnie stracił go z oczu. Jedną ręką trzymał cugle, drugą, zgiętą w łokciu, wyciągnął do przodu chroniąc twarz. Gdy wyskoczył z gęstwiny w szeroką przestrzeń zielono-białego salonu, cisza tam jeszcze panowała, czekano na resztę. Jeźdźcy, którzy wylewali się ze ścieżek, zapełniali brzeg polany. Z drugiej strony wysypywali się chłopi, stawali przy wozach obarczonych sosnowymi pniami, milczeli, stawiając siekiery obuchami na łapciach. Dominik spostrzegł, że po jego prawej ręce las rzednie, daje szerokie prześwity, wśród których tańczą białe ptaki zacierające widok gościńca. Niepotrzebnie przedzierali się przez bór, koło robiąc, gdyż polana sąsiadowała z traktem, który wił się kapryśnie w nierównym terenie.

Chłopi widać wszyscy już wybiegli z lasu. Sporo ich było, wieś cała albo i dwie, w tym kobiety, które zbiły się w gromadkę za plecami mężów. Konni jeszcze pojedynczo dobiegali na miejsce, lecz coraz rzadziej. Po lesie leciało hukanie tych, którzy pobłądzili, i gasło w oddali.