Vassone zadzwoniła do Tito, Tito zadzwonił do Hunta.
– Jest taka jedna, już wcześniej robiła coś dla rządu, Vassone, Marina S. Vassone, prosiła mnie, rozumiesz, przysługa, czy byłbyś, Nicholas, tak uprzejmy i…
– A o czym ona wie? Ma w ogóle dostęp?
– Ma, ma, tym się nie przejmuj. Zdaje się, że po prostu trafiła na jakieś odnośniki do tego, czym się tam teraz zajmujecie, cokolwiek by to było, bo, pojmujesz, ja się nie orientuję, powtarzam tylko po niej, otóż ona też się stara o forsę na jakieś badania i częściowo się chyba pokrywacie, to znaczy, czy ja wiem, w każdym razie chodzi o to, żeby mogła zajrzeć w szczegóły, FBI ją prześwietlało, twoja dobra wola, wiszę przysługę ludziom, którzy dłużni byli jej, rozumiesz…
– Okay, co mi tam, daj mi jej namiary.
Nie chciała przez telefon, przyjechała osobiście. Już to dwuznacznie wskazywało na stopień poufności tematu.
Hunt przyjął jaw swym nowym gabinecie, w istocie nędznej klitce. Przez ściany słychać było niski pomruk systemów chłodzących pracujące bez odpoczynku superkomputery NSA. Hunt był nawet zadowolony z tej wizytystanowiącej spore urozmaicenie w codziennej nudzie jego pozorowanej pracy. A poza tą pracą wszak też nie najlepiej: Charlotte znalazła sobie nowego tygrysa; matka znowu na odwyku; akcje, w których umoczył ponad połowę oszczędności, wytrwale idą w dół, a on ich nie sprzeda, bo gdyby się po tej ich ratunkowej wyprzedaży jakimś cudem odbiły, nie wytrzymałby już nerwowo. Doszło do tego, że – w ucieczce przed depresją – zaczął na służbowym terminalu pisać mroczny, przesycony alkoholowym cynizmem, polityczny thriller, którego główny bohater był medalowym okazem młodej waszyngtońskiej świni, zły aż po spirale swego DNA, i któremu wszystko się udawało wręcz nieprzyzwoicie, bo nie liczył się z nikim i z niczym. Gdzieś przy czwartym rozdziale Hunt spostrzegł się, iż darzy tę postać mimowolną a wciąż rosnącą sympatią, przenosząc na nią coraz więcej swych cech. Zadzwonił do psychoanalityka on-line. Psychoanalityk poradził mu pisać dalej, a w finale zniszczyć i upokorzyć swego mrocznego bliźniaka. Hunt, posługując się frazeologią swego powieściowego bohatera, nabluzgał potwornie w sygnet. Potem skasował z kryształów swe dzieło. Na to przyjechała Marina Vassone.
Nieskazitelna uroda rzeźbionej oznajmiała wiek kobiety pomimo braku oznak starzenia: czterdzieści lat, może kilka mniej, może kilka więcej. Genetyczne mody są bowiem nieodwracalne. Ostatnie pokolenie (a raczej przedostatnie, bo decyzja należy przecież zawsze do rodziców) hołdowało już innym ideałom piękna: twarzom asymetrycznym, aproporcjonalności i pozornej dysharmonii ich elementów, indywidualnym, charakterystycznym rysom projektowanym przez drogo opłacanych pomocników genetic sculptors, artystów w sztuce designu ciał niepoczętych. Rodzice Mariny poddali się natomiast modzie ich własnych czasów i stąd komputerowa doskonałość sylwetki i oblicza kobiety: czaszka zgoła egipska, łuki brwiowe niczym pociągnięte japońskim tuszem, witrażowa jasność włosów i oczu. W garniturze z czarnego polijedwabiu, o szerokich rękawach i nogawkach z wysokim rozcięciem, wyglądała zdecydowanie na bizneswoman czy prawniczkę, nie zaś naukowca, takiego, jakim wzorcowo malował go sobie Hunt – stanowiła fizyczne przeciwieństwo abnegata Krasnowa.
– Rozumiem, że interesuje się pani prowadzonymi przez nas pracami jak najbardziej zawodowo – rzekł Hunt włączywszy pospiesznie mikrofony i kamery ubezpieczenia prawnego, zamroziwszy twarz w bezwyrazową maskę i odprawiwszy rytuały powitania podług reguł NEti. – Tymczasem pokazało mi tu, że jest pani z wykształcenia neurofizjologiem, cokolwiek by to w istocie miało znaczyć. Profesor na Bostońskim, Departament Kognitywistyki i Systemów Neurałnych, Centrum Systemów Adaptatywnych. Mhm, pisze mi tu także: psychiatria, matematyka… Ta matematyka – to skąd?
– Sieci neuronowe – odparła lakonicznie. – Analogi mózgu.
– Tak czy owak, co to ma wspólnego z nami? Czytała pani „Chaos Genowy" Krasnowa?
– Tak. Właśnie dlatego. Chcę wykorzystać wasze banki danych do wyszukania osób o DNAM o pewnych specyficznych parametrach.
– Żeby tak być całkowicie szczerym, to jest to właściwie nielegalne.
– Dlatego przyszłam tutaj, a nie do Departamentu Zdrowia.
No cóż. Zasadniczo upoważniona pani jest. Ale proszę zdać sobie sprawę, że sama wiedza nic pani nie da, bo dla jej wykorzystania czy ogłoszenia gdziekolwiek na zewnątrz tych murów potrzebować pani będzie wysokiego, oficjalnego błogosławieństwa, dobre słowo od senatora Titp z pewnością nie wystarczy.
– Kiedy już to znajdę, pobłogosławią mi wszyscy.
– A co to właściwie jest?
– A mam pana zgodę?
– Tak, tak.
Potrzebuję waszych komputerów do interpolacji DNA telepaty i szerokiego przesiania populacji przez sprofilowany według tego filtr.
– Telepaty? – zaśmiał się Hunt.
– Biernego.
– Żartuje pani.
– Tak, oczywiście. Może mi pan wypisać papierek? Chciałabym ruszyć z tym już dzisiaj.
– Pani doktor, ja nie mogę opóźniać programu, angażując nasze moce obliczeniowe dla podobnych głupot.
– Pół procenta? Promil? Ile pan straci, parę godzin?
– Na taką zabawę w science fiction? Kwadrans zbyt wiele. Żywcem obdarliby mnie ze skóry.
– Na początku wszystko jest jedynie science fiction. Mogę przedstawić dowody. Mam setki godzin filmu z niepodważalnymi eksperymentami.
– Wszystko da się podważyć. Jeśli to faktycznie telepatia, trzeba było z tym pójść prosto do Langley, Fortu Meade czy Pentagonu, przyjęliby tych złodziei myśli z otwartymi ramionami.
– Ale ja nie chcę ich wyszukać, żeby potem prześwietlali chińskich dyplomatów albo gonili za podwójnymi agentami.
– A po co?
– Oni znajdą mi Boga.
Czarny obudził się i poczuł ciszę. Pustka huczała dookoła niego. Ani śladu myśli. Ciało informowało go o nieważkości. Kosmos. Sam na sam. Po raz pierwszy bez odbić, bez zanieczyszczeń – cudzych fizjologii, cudzych psychik. Wy zawsze wiecie. Leżał w bezruchu, jak sparaliżowany, nie otwierając oczu. Zaplanowane, zaplanowane, wszystko zaplanowane. Miejsce idealnego odosobnienia, dla mnie i takich jak ja. Numer 5. Czterech moich poprzedników sprowadzono tu do poziomu roślin.
Uniósł powieki i zobaczył na własne oczy, co wcześniej widział przez mgłę peryferyjnych doznań i myśli Flowersa. Habitat był wielkości dwóch przedziałów pociągu. Dwa małe, okrągłe okienka w przeciwległych ścianach. A ściany do ostatniego centymetra zabudowane. U góry, nad łóżkiem – rozległa tapeta ekranu z miniLEDów.
Ledwo Czarny zdążył po przebudzeniu zamrugać -bluzgnęło mu w oczy obliczem uśmiechniętego uprzejmie mężczyzny. Rzeźbiony z półtora pokolenia wstecz, skonstatował Czarny. Wzorzec indiańsko-kreolski a la Hollywood, choć rysy bardziej ostre i cera złotawa, i wąsy czarne, zupełnie nie pasujące do aktualnego telewizyjnego ideału.
– To jest nagranie – rzekł mężczyzna z ekranu. Ukryte głośniki wypełniły habitat jego spokojnym głosem. -Nazywam się Nicholas Hunt. Proszę się uspokoić, nic panu nie grozi. W istocie osobiście odpowiadam za pańskie bezpieczeństwo i w ramach moich możliwości postaram się zapewnić panu warunki maksymalnie komfortowe. Nie mogę zaprzeczyć, że został pan porwany. Jednak i to jest w pełni usprawiedliwione troską o pańskie bezpieczeństwo. Nie jest naszym zamiarem wyrządzenie panu krzywdy. Nie wiem, przez jaki czas będzie pan musiał pozostawać w tej orbitalnej placówce. W każdym razie niewielu ludzi może sobie pozwolić na podobne wycieczki; wszystko ma swoje dobre strony – Hunt uśmiechnął się szerzej, pokazując śnieżnobiałe zęby. – Wkrótce się z panem skontaktujemy w celu przedyskutowania szczegółów naszej współpracy. Wszelkie informacje dotyczące habitatu i jego wyposażenia może pan uzyskać bezpośrednio z kompa labu, wychodząc od menu, które za chwilę pan ujrzy. Ekran jest sensoryczny. Proszę się nie obawiać: prowadzimy ciągły monitoring i na wszystko mamy baczenie. W sytuacji alarmowej wszakże może się pan połączyć z oficerem dyżurnym, korzystając z opcji HELP2 lub po prostu wypowiadając na głos takie życzenie. Jeszcze raz: przepraszamy i zapewniamy o pańskim całkowitym bezpieczeństwie. Tymczasem proszę się zapoznać ze swoim nowym domem. Koniec.
Twarz zniknęła, ekran pokrył się mozaiką mniejszych i większych ikon.
– Chcę rozmawiać z oficerem dyżurnym – powiedział Czarny.
W lewym górnym rogu zaczęła się obracać mała Ziemia z nałożonymi słuchawkami.
– Dyżurny – odezwały się głośniki.
– Tylko fonia?
– Niestety. W czym mogę pomóc?
– Czy jestem o coś oskarżony?
– Nie. Nie reprezentujemy wymiaru sprawiedliwości.
– A co lub kogo reprezentujecie?
– Przecież pan wie.
– Tak. Rozumiem, że nie mogę się z nikim skontaktować, ani przesłać żadnej wiadomości.
– Nie może pan.
– To o wypadku mojego ojca – to było kłamstwo?
– Tak. Przykro mi, nie było innego sposobu na ściągnięcie pana do Stanów.
– Czego ode mnie chcecie?
– To nie należy do moich kompetencji.
– A gdybym popełnił samobójstwo?
– Proszę spróbować. – Gaz?
– Między innymi.
– To jest afera na skalę międzynarodową. Nigdy mnie nie wypuścicie.
– To nie należy do moich kompetencji.
– Czy ja rozmawiam z żywym człowiekiem, czy z turingówką?
– Z żywym człowiekiem, proszę pana.
– O co chodzi z tym „usprawiedliwieniem troską o moje bezpieczeństwo"?
– Pan Hunt panu wytłumaczy.
– Kiedy?
– Wkrótce.
– Macie mnie tam na ciągłym podglądzie i podsłuchu?
– Tak.
– Numer czwarty też mieliście?
– Tak.
– Co mu się stało?
– To nie należy do moich kompetencji.
– Dziękuję.
Globus ze słuchawkami zniknął.
Czarny ostrożnie usiadł na łóżku. W samolocie orbitalnym jakoś tego nie odczuwał, ale teraz mroczyło mu wzrok aż do zupełnego chwilowego wyciemnienia. Krew uderzała falami do głowy. Na szczęście nie rzygał, przynajmniej tyle. Odnalazł wzrokiem zainstalowane w ścianach liczne uchwyty. Kosmonautom na filmach jakoś nigdy nie były potrzebne, zawisali sobie w bezruchu jakby samą siłą woli. Czarnemu zabrało pół minuty ustawienie się „nad" bulajem. Niewiele zobaczył. Krzyknął na światło. Zgasło. Przytknął nos do plastiku. Tak, tak, to prawda: tam w dole obracała się planeta. Błękit oceanu, biel chmur, brudna żółć kontynentu. Słońce w takim razie musiał mieć za plecami, terminator w nadirze, zbyt ostry kąt, drugiego też nie widać, za nisko. W habitacie panowała cisza, tylko własny oddech szumiał mu w uszach. Minuty mijały, a on patrzył i patrzył, nawet nie mrugając. Kiedyś w ten sposób zahipnotyzowany został przez ruch fal morskich, przesiedział na plaży pół dnia, w ogóle nie zdając sobie sprawy z upływu czasu. Ale to teraz – to jest jeszcze potężniejsze. Oczy, przyzwyczajone do upośledzenia bielmem powietrza, kłamliwie zapewniają Czarnego o bliskości Ziemi: kilka kilometrów, tuż-tuż. A to nieprawda. Obejmuje wszak wzrokiem prawie całą półkulę, nie musi nawet kręcić głową. Jak to mówią na owych filmach? Wysoka grzęda.