3. Czerń
Przyjechała do Nowego Jorku wieczorem. Aż do samej Centrali eskortowało ją tych dwóch goryli przydzielonych jeszcze w Bostonie.
W jej gabinecie czekał Hunt. Obudził się dopiero późno po południu; kładąc się, zdjął i wyłączył telefon, a programowi sekretaryjnemu nakazał mówić, że jest „nieosiągalny", co w dzisiejszych czasach oznaczać mogło jedynie stan bardzo już bliski śmierci klinicznej.
Wieczorem wdział jasne spodnie i ciemną kamizelkę. Halsztuk miał obowiązkowo śnieżnobiały, w nim, srebrną tym razem, szpilkę z logo swej korporacji jurydycznej, harcap ściągnięty zaś złotą nicią – nadal ubierał się jak waszyngtoński urzędnik, chociaż przestał się już identyfikować z sobą z tamtych czasów. Ale przyzwyczajenia pozostały. Standardowy makijaż wokół oczu i wyprofilowane brwi przydawały jego obliczu pewnej drapieżności, który to rys również przynależał do stołecznego (czytaj: hollywoodzkiego) kanonu męskiej urody.
– Jakie to uczucie? – spytał Vassone, wymieniwszy z nią wpierw rytualne grzeczności NEti, co zajęło blisko kwadrans. Ich stosunki wciąż pozostawały ściśle sformalizowane, nie chcieli popełnić jakiegoś nieodwracalnego błędu, wykraczając pochopnie poza ramy etykiety. Coś to oznaczało, lecz Hunt nie był pewien, co właściwie. Po raz kolejny zapytywał się w myśli: Czy powinienem posłać do niej swatkę?
– Paskudne – mruknęła Vassone, zapadając się w przy-okienny fotel.
– Po co pani w ogóle jechała do tego Bostonu? Lepiej, żeby dała pani sobie spokój z wykładami i całą resztą, tu jest wystarczająco dużo roboty. Przyszły rzeczy piątego, czekam na profil i wskazówki, wkrótce będę musiał zacząć z nim negocjacje. I tak dobrze, że tymczasem dał sobie w żyłę i śpi. U-uu, ależ to wygląda. Paznokciami?
– Yhmy.
– Chyba bez operacji się nie obejdzie, to się tak samo z siebie bez blizn nie zagoi. Boli?
– Teraz nie.
– Słyszała pani o McFly`u?
– Ten nawiedzony dom w Montanie? Co się stało?
– Weszło w medium z kopytami. Masakra. Dwa trupy. Ale mamy zapis. No właśnie, niech pani powie: jakie to uczucie?
Marina zapatrzyła się przez całościenne okno na budzące się do nocnego życia miasto. Jak zwykle, była całkowicie opanowana: ani jednego niekontrolowanego drgnięcia mięśni twarzy. Mogła tak trwać godzinami -a Hunt godzinami mógł na nią patrzyć. Szerokie szramy koloru skrzepłej krwi kreśliły jej policzki z góry na dół i w skos.
– To wcale nie jest tak, jak sobie wyobrażaliśmy -rzekła wreszcie. – Wcale nie przymus; i nie przejęcie kontroli ciała; nawet nie podział osobowości. Już raczej szukałabym analogii z narkotykami. Otóż, rozumie pan, ja naprawdę nienawidziłam się za zabicie swoich dzieci.
– Pani ma tylko jedno dziecko, syna Jasona.
Wiem. Wiem! Ale ich wspomnienie było takie wyraźne, pamiętałam ich imiona, wygląd, pamiętałam, jak siadywałam w salonie przed inkubem i patrzyłam, jak rosną… wciąż pamiętam, jeszcze wyraźniej. Wnętrze jakiegoś domu, i tego mężczyznę, to był mój mąż. Takie rzeczy… zapach jego skóry, odblask słońca na meblach, Przez okna widać było ocean… wiem, że to ocean… Ja – to znaczy nie ja: ona, ta kobieta – ale ja to pamiętam, więc jakoś i ja… Były takie małe, dwa i trzy lata, on pojechał gdzieś za pracą, nie wracał, a one wrzeszczały i wrzeszczały, a ja byłam młoda, bardzo młoda… Rozumie pan, pamiętam nawet jej usprawiedliwienia. Ale przede wszystkim dzieci, mój Boże, te dzieci. Wyłączyła je, jak się wyłącza kompa. Przestała karmić, zakneblowała, zamknęła w łazience, poszła się zabawić. Spokój. Pamiętam, jak to robię. Rozumie pan? Ja to pamiętam. I żeby to jeszcze było całkowicie obce, przekopiowane z cudzego życia… to się miesza, miksuje, przeplata, adaptuje do mojej własnej pamięci! W jednym ze wspomnień kocham się z tym jej/moim mężem pod lustrem – i w odbiciu to jestem ja, ja! Monada odpadła, ale zostawiła kawałek siebie, żądło, jad, i to się teraz wżera we mnie, rozrasta, wpycha macki. Nowotwór fałszywej pamięci. A tam, w restauracji, spadła na mnie, jakby ktoś nagle uleczył mnie z wielkiej amnezji. Przypomniałam sobie – tak to wyglądało: przypomniałam sobie.
Hunt taktownie odczekał chwilę w milczeniu, po czym spytał, starannie manifestując tonem głosu obojętność:
– Więc czy to rzeczywiście może być konkurencja? Bo chyba pani nie wierzy w przypadek?
Skrzywiła się.
– Nie, przypadek to nie był.
– A zatem? Kto? Francuzi? A może Kompania Hongkongijska? Trzeba coś z tym zrobić, wysmażyć jakiś uspokajający raport, bo jak się historia rozniesie w panicznej wersji… Zgroza. Tam każdy uważa się za potencjalny cel. Co, będą im robić codziennie na wejściu ciężką psychoanalizę dla stwierdzenia tożsamości umysłowej?
Vassone uśmiechnęła się kątem ust.
– A za tym domkiem – zanuciła – nad brzegiem oceanu, omal na plaży – tam znajdowała się stadnina, i to była moja stadnina, bardzo moja, moje konie, araby, każdy minimum mega. – Spojrzała na Hunta. – Logiki w tym za grosz, prawda?
– Zaraz-zaraz…
– No właśnie.
– Nie miałem pojęcia, że z czwórki był taki mściwy drań. Kiedy on ją zdążył wytresować?
– Wtedy, gdy niby bolała go głowa – parsknęła Marina. – Potem wypłaszczyło go i bestia urwała się ze smyczy, zresztą zniknęła przecież sama smycz. Pewnie nie tak to zaplanował. Może chciał nas szantażować. Dziwne, że w pana czegoś nie wycelował. Chyba nie starczyło mu już czasu.
– Nie powinna się pani wdawać z nim wtedy w kłótnię. W ogóle… Dzień po dniu, długie rozmowy, pani twarz na ekranie… Miał wszystkie dane po temu, by zaprogramować na panią tę monadę, nawet z siebie samego. Z piątką będę już rozmawiał tylko ja.
– Tym bardziej się pan podłoży. Skoro czwarty na to wpadł, piąty wpadnie prawie na pewno. Szkoda, że nie zdecydował się pan na zafałszowanie w przekazach wyglądu, to raczej uniemożliwiłoby mu wycelowanie. A tak? Nie zna pan dnia ani godziny. Przebywa w tym samym labie, psychomemy się kumulują, w końcu wpadnie na ten sam pomysł. Ktoś teraz powinien pana pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Jak mi się niespodziewanie zachce wyskoczyć przez okno, to i tak nikt nie zdoła mnie powstrzymać.
– Też prawda.
Znowu siedzieli w milczeniu.
Nad Nowym Jorkiem zachodziło słońce. Obróciła się wraz ze swym fotelem, widział ją teraz z profilu, jasne włosy rozszczepiały światło dookoła jej głowy, otaczając ją aureolą pastelowych barw, ciepłego blasku; podczas gdy ona sama pozostawała blada, chłodna. Hunt poprawił halsztuk, odwrócił wzrok ku ciemnym menhirom budynków. Posłać swatkę, czy nie posłać?
Status prawny Mariny Vassone przy Zespole nie był do końca zdefiniowany, co z czasem coraz mocniej irytowało Hunta. Nominalnie był tu przecież kierownikiem, lecz statut Programu oraz szeptane odgórne dyrektywy pozostawiały mu na tyle małe pole manewru, że taki Fortzhauser mógł się uważać za de facto równorzędnego mu stanowiskiem zarządcę samodzielnego pionu. Nie inaczej zachowywała się Vassone. Z jednej strony – to ona, jej praca, jej eksperymenty, jej teorie przyczyniły się do powołania Zespołu. Z drugiej zaś – gdy już powstał, nie chciała się weń za bardzo angażować i oficjalnie służyła jedynie jako konsultant przy tworzeniu profilów psychologicznych kolejnych wyłapywanych telepatów. Hunt żywił Przekonanie, iż z chęcią wykręciłaby się także od tego, gdyby tylko nie oznaczało to w konsekwencji całkowitego odcięcia jej od informacji o prowadzonych badaniach, któ-rych to danych najwyraźniej potrzebowała do swoich prac. Zastanawiająca była owa ambiwalencja w jej postawie. Zresztą większość jej słów i decyzji pozostawała dla Hunta niejasna, niezrozumiała, obdarzona jakimś pokrętnym podtekstem.
Ale i tak nie pozwoliłby jej odejść. Wróciwszy do swego gabinetu, wywołał na zaledowanych oknach pliki Numeru 5. Życiorys – suchy i zdawkowy. Ojciec: reemigrant z USA (czwarte pokolenie), rzeźbiony, fenosłowianin. Matka: rodowita Polka, nierzeźbiona. DNAM ojca wydostali tylnymi drzwiami z Departamentu Zdrowia, DNAM matki po prostu wykradli z brukselskiego banku danych o dawcach narządów UE.
Dla potrzeb Zespołu Hunta pracowało bowiem w Stanach i poza ich granicami ponad pięćdziesięciu sneakerów, ściągali ze świata DNAM terabajtami, komputery Centrali bezustannie rozrastały się na wszystkie strony blokami kryształowych pamięci, już zajmowały pół dolnego piętra. Sami sneakerzy wynajmowani byli przez ślepych pośredników do pojedynczych zadań, nie mieli pojęcia, dla kogo i co właściwie robią. To znaczy – Hunt żywił nadzieję, że tak właśnie jest. Co naprawdę wiedzą sneakerzy… Nie bez kozery z pomieszczeń Centrali wymontowano sieć ubezpieczenia prawnego.
Zeskanowany i przetłumaczony pamiętnik Numeru 5 stanowił dla Hunta jeden stek bzdur i ciąg bełkotu, skreślony drobnym, precyzyjnym, prawie technicznym pismem. Przebrnął przezeń z wysiłkiem. Ale Vassone z takich rzeczy czyta ich dusze. Tylko ona tak potrafi. Niech sneakerzy zapośredniczą wszystkie jego kanały informacyjne, poleciła, gdy zastanawiali się nad sposobem przechwycenia Numeru 5. Niech zasymulują poważny wypadek jego ojca i wezwanie jedynego syna do łoża śmierci. Przyleci. Dlaczegóż miałby przylecieć, dziwowali się w Zespole, przecież to telepata, on nikogo nie kocha, a już na pewno nie swego ojca. Przyleci, powtarzała niewzruszenie Vassone. I przyleciał.
W końcu to jej teoria.
– Oni nie są szaleni, ale nie są i normalni w zwykłym znaczeniu tego słowa – powiedziała mu podczas lunchu w przerwie negocjacji z Numerem 2, cztery miesiące temu. – Niech pan zapomni o tych filmach pełnych efektów specjalnych, rojących się od maniaków władzy, psychopatów. Wszystko nonsens.
Hunt słuchał w milczeniu, wzrokiem opartym na jej twarzy manifestując swe zainteresowanie tematem. Nie przerywa się ekspertom perorującym o swych specjalnościach, tego rodzaju pokory zdążył się już na swym wygnaniu nauczyć. Jedli w restauracji na siedemdziesiątym piętrze, przez otwarte na taras drzwi i okna widać było lustrzane szyby dwóch pięter Centrali w Cygnus Tower po drugiej stronie ulicy. Tu, w „Santuccio", jadała większość zatrudnionych w Zespole.