– Aa, to. Co, inwestujemy w memoinformatykę?
– Nie. Słuchaj, za parędziesiąt godzin będziemy mieli patent na neuromatryce. Podkupisz szybko najlepszych ludzi z Mostu; zaestepią je łatwo, ale trzeba będzie rozwiązać problem łączy bioware-hardware oraz sporządzić stosowne oprogramowanie, a do tego fachowcy niezbędni.
Oprogramowanie jednostronne: to znaczy, nie będziemy niczego wypalać w myślni, tylko i wyłącznie odczytywać. Ruszymy ostro hodowlę tych matryc, pierwsze obwody wystrzeliwujemy od razu z Bajkonuru, dowiadywałem się o ceny. Druga kosmiczna i ponad ekliptykę. Tam wiele nie trzeba: pancerny pojemnik, około litra objętości, grubo izolowany, i silny nadajnik. Zastanawiam się jeszcze nad rodzajem zasilania, bo izotopy radioaktywne odpadają, a w takiej odległości od Słońca… Tak czy owak… Transmisje każdego najsłabszego błysku na matrycach idą nieprzerwanie do nas, pod ciężkim krypto. My to porządkujemy i analizujemy; tu właśnie trzeba specjalistycznego software'u.
– Na razie wygląda mi to na kolejną próbę Kontaktu. Skąd zysk?
Hunt uśmiechnął się złośliwie.
– A przypomnij sobie, w jaki sposób wynaleziono futuroskop?
Anzelm otworzył usta – i już ich nie zamknął. Wpatrywał się w Hunta z niemą zgrozą. Nicholas pokiwał głową.
– Tak, tak, mój drogi. Będziemy drenować myślnię z wiedzy. Cokolwiek kiedykolwiek ktokolwiek wymyślił; w tym i poprzednich wszechświatach; im użyteczniejsze, tym częściej wykorzystywane, dokładniej przemyśliwane, więc wyraźniejsze w myślni. Akwedukt informacji. Prosto ze źródła. Przepisy na cuda i niemożliwości. Cywilizacje miliardletnie. Skoro Psychosoic uniuersi tak czy owak -przynajmniej zaróbmy na tym. Ultymatywne know-how. Tylko z naszych rąk, dostawa co tydzień, Nobel co miesiąc.
– Kurwa.
– Tak, tak.
Anzelm się otrząsnął. Wyczarował piwo, wypił szybko. Wciąż mrugał.
Gdy po minucie obrócił się do Nicholasa, już się szeroko uśmiechał.
– Niechże uścisnę dłoń potwora.
Hunt podał mu prawicę, symulując arystokratyczną wyniosłość.
Anzelm śmiał się pełnym głosem.
– Strzel sobie, na wszelki wypadek – poradził mu Nicholas. – Po co ma się roznieść.
Preslawny wciągnął z inhalatora do płuc trzy długie serie kaestepu.
– Potrzebujemy najlepszych na świecie prawników patentowych – powiedział odłożywszy urządzenie.
Taak. To jest kluczowa kwestia i tu zadecyduje potencjał intelektualny, będziemy więc musieli wziąć ich do spółki; nie pakiet kontrolny, ale jakieś partnerstwo jest nie do uniknięcia. Podałem już headhunterom profil, prześwietlają kancelarie na całym świecie, bo potrzebujemy specjalistów od każdego regionu.
– Wystartowałeś z rozmachem, to muszę ci przyznać. Mhm… ale jak się nad tym dłużej zastanowić… to nie będzie takie proste. Ryzykowne przedsięwzięcie, najdelikatniej mówiąc.
– Wiem. Ten software do obsługi neuromatryc estepicznych, sposoby konwersji pakietów egzomemetycznych -to będzie najtrudniejsze. Dlatego tak ważne jest, że będziemy pierwsi, weźmiemy najlepszych ekspertów i jako pierwsi…
– Nie-nie-nie, co innego miałem na myśli. Jakby ci to powiedzieć… Pamiętasz, jak zgasili na konferencji Ronalda? „Metafizyczny Paragraf 22". Pamiętasz?
– Owszem. O co ci chodzi?
– Nicholas… właściwie jak łatwo wpadłeś na ten pomysł drenażu myślni?
Pięć, dziesięć, piętnaście oddechów, i nadal milczeli; spojrzenia zatrzymane w stopklatce – puste, wyprane z myśli i emocji. Programy menadżerskie przy pomocy edytorów mimicznych wymazywały prewencyjnie wszelką ekspresję z ich twarzy, oczu. Oni dwaj mogli się uważać za przyjaciół, ale diabły ich wszczepek wiedziały lepiej.
– Nawet jeśli masz rację – rzekł powoli Hunt – nawet jeśli… czy i tak nie możemy na tym zarobić?
Preslawny zawahał się. Wzruszył ramionami.
– Lepiej zostań na tym „Curtwaiterze" na dłużej. Albo kup jakiś automatyczny jacht i popłyń na środek Pacyfiku. Nie zwrócą uwagi, po Zarazie mnóstwo ludzi tak robi. Po co masz dodatkowo wzmacniać trend.
– Tobie też radzę.
– Tak. Nie postawię stopy w Hacjendzie, to na pewno.
– Ale na razie jeszcze nie uciekaj.
Hunt przełożył laskę z ręki do ręki, uniósł wzrok ponad oparcie fotela przed nim, odetchnął głęboko. Słyszał wzbierające w piersi diabła charkotliwe pomruki, bicie kopytem w pokrytą czerwonym dywanem podłogę, coraz szybsze.
– Chciałbym cię prosić o przysługę. Ty znasz sneakerów, tych bardziej szemranych, masz dojścia do ślepych wykonawców, masz doświadczenie, sześć lat robiłeś w operacyjnym w Agencji. Wiem, że to będzie bardzo drogie, zważywszy na cele, ale jeśli ten interes z myślnią wypali, zdobycie odpowiedniej sumy nie sprawi mi kłopotu.
– Nicholas… – zaczął Anzelm na niskiej nucie. Hunt uniósł dłoń.
– Proszę. Preslawny zmilczał.
– Chigueza i reszta decydentów z Langoliana – rzekł Hunt. – Wyśledzić. Zabić. Wcześniej niech cierpią. Oni, ich rodziny, przyjaciele. Długo. Żeby wiedzieli. I zabić. Anzelm. Tylko to.
Preslawny wyglądał przez kryształową rozetę na gwiezdną noc, w kolorowym oknie odbijała się jego twarz -martwa, nieruchoma; naprawdę lub w projekcji, nie docieczesz.
– Przecież niczego to nie zmieni, wiesz – rzekł cicho. -Ani jej życia nie przywróci, ani nic. Poza tym niebezpieczne. Po co? Poczekaj, przejdzie ci. Dlaczego od razu tak…
– Bo ich nienawidzę.
– Ale – rodziny…
– Niech cierpią.
– Jezu, Nicholas, opamiętaj się, chcesz, żebym zlecił mord niewinnych…
– Jak i oni zlecili. To jest zemsta, Anzelm. Może nie zrozumiesz, na pewno nie zrozumiesz, ale… – Hunt nagłym ruchem złapał Preslawny'ego za przedramię, obrócił ku sobie, nachylił się ku niemu. Zaglądał mu teraz prosto w oczy z intensywnością wygłodniałego drapieżcy, oblicze wykrzywiał mu grymas bolesnej żądzy, zęby miał odsłonięte; naprawdę lub w projekcji. Przekazywał Anzelmowi słowa wraz z palącym gardło oddechem. – To jest moja zemsta. Przecież widzisz. Nie ma prawa. Nie ma obyczaju. Nie ma moralności. Nie ma religii. Jest tylko chaos samożywny; są tylko pojedynczy ludzie i to, co między nimi. Proszę cię. Zrobisz to?
– Będzie mi się śniło do końca życia…
– Zrobisz, czy nie?
W glinie, w smole, w melasie. A kiedy miał podnieść się z koi – pół minuty zanim uniósł nogę, dźwignął tors, poruszył ciałem. I krok krótki, niepewny, stopa szorowała ciężko po nagiej, metalowej podłodze. Chwytał się wówczas ścian, sprzętów, w zapomnieniu obiema rękami; a i tak ciskało nim bezwładnie naokoło, tracił oparcie. Woli i cierpliwości starczało, by dowlec się do łazienki; potem musiał długo stać, wparty plecami w zimną grodź, z zaciśniętymi ustami i karkiem sztywnym, nim pociągnął z powrotem do koi. W OVR był zdecydowany, energiczny, żonglował milionami, budował imperia, wypowiadał wojny, anioły dobra i zła wpijały mu się w ramiona długimi szponami, w OVR był Królem Necropolis, miał obie dłonie, prawą jeszcze potężniejszą od lewej, biały halsztuk lśnił na czarnej koszuli, harcap ściągał mocne włosy, obroty kutej srebrem laski rozpędzały dookolne cienie, w OVR był Nicholasem Huntem; w Real Life miał przetrącony kręgosłup.
Z powodu sztormu musiał zatrzasnąć bulaj, stal otaczała go ze wszystkich stron, nie pozostała ni szczelina, najmniejszy otwór, nic – konserwa samotności. Faza krzyku trwała u niego zaledwie kilka minut – teraz cisza. I to nawet nie w dźwiękach; nie taka. Wszak trzeszczał i huczał kadłub frachtowca, ciskany w dół i w górę przez demony morza; wszak grzmiały w jego pustym wnętrzu setne echa uderzeń fal o rezonującą stal; wszak Hunt oddychał i szumiała mu w uszach krew. Ale – cisza. Ale -mrok. I spowolnienie, wielki ciężar na ciele i duszy. Każde drgnięcie mięśni i myśli gaszone do zera. Jak się poruszać, jak żyć…? W glinie, w smole, w melasie. Miała włosy jak światło witraża i oczy jak niebo arktyczne. To pochylenie głowy, półuśmiech wąski – tak odpalała makro nieśmiertelności, mały bug w oesie Pana Boga… Przyłóż czoło do zimnej stali, odejdzie gorączka. Błumm, błummmrr, spadamy w kolejną dolinę morza. Leży na tej koi jak trup, ciało kolebie się bezwładnie do rytmu fal. I tylko prawa dłoń: kciuk, wskazujący, serdeczny palec w górę, palec w dół, pięść.
Ojciec znajdował się w Szpitalu Miejskim w Chicago, pod ciężkim kaestepem i narkozą spychającą go w sen bez marzeń; ale to nie była robota Zespołu, o wypadku kłamali. Ojciec stał się po prostu kolejną ofiarą Tłumu. Miał złamane obie nogi. Zidentyfikowali go po DNAM, nie odzyskał jeszcze przytomności.
Szpital, jako placówka publiczna, był gęsto kryty w A-V. Hunt stanął w nogach łóżka, oparł dłonie o poręcz, nachylił się; patrzył. Ile to lat, od kiedy go widział po raz ostatni? Na żywo – z trzydzieści, od ostatecznego rozstania z matką, ojciec wyjechał wtedy z Polski, wrócił do USA. Ale potem jeszcze czasami przez videotelefon… Tylko że wówczas już bez możliwości zrozumienia, prawdy -już tylko słowa i twarz, przekłamania świadome i nieświadome. Teraz przecież też: bo i OVR, i narkoza… Więc nie dotknie jego duszy. Ale miał nadzieję, że sam obraz, że całość związanych z widokiem ojca skojarzeń wizualnych – że to wystarczy, by odpalić stare makra uczuciowe, otworzyć tamte wrzody pamięci, niech popłynie czarna ropa. Bo dziś tego właśnie mu było trzeba: czerni, czerni najgorętszej, cuchnącej, lepkiej, tej, którą zasadzili mu w głowie jeszcze w dzieciństwie, w niemowlęctwie, jeszcze w inkubie, matka i on, ojciec, nie ojciec, prawdziwy Król-Imperator Necropolis, gdy ją gwałcił, naprawdę i w urojeniu, gdy nienawidził, życzył cierpień, gdy łkał wściekle, gdy śnił. Boże, jego sny, teraz sobie przypominam -krzyczałem niemo, gryząc piąstki…
Czerni, czerni, czerni! Już oddychał głębiej, oparty o poręcz łóżka, wciągając do płuc niewidzialne miazmaty. Powrót do świata żelaznych niezmienników, powrót do czasu dzieciństwa. Już dobrze. Tak. Już spokój. Wszystko wróci na swoje miejsce. Umrą, cierpiąc. Jakiż byłem głupi, jaki naiwny! Co za klincz idiotyczny, cóż za emocjonalne za-pętlenie z tą Mariną; a nawet nie była dobra w łóżku. Wyprostował się, poprawił mankiety. Puls już równy, powolny. Ucałował nieprzytomnego ojca; suche wargi, sucha skóra. Czerń, czerń zalała wszystko.