W tym momencie zareagował kelner. Podbiegł do Vassone i złapał ją za nadgarstki. Wyrywała się. Wołając o lekarza, ruszył z kolei pomóc kelnerowi biznesmen.
Wspólnymi siłami w końcu obezwładnili kobietę – ale też tak to właśnie wyglądało: brutalne obezwładnienie. Nie dało się uniknąć głośnej szamotaniny, zrzucenia na podłogę całej zastawy, zniszczenia marynarek mężczyzn i koszuli Vassone. Drapała na oślep, po sobie i po nich. Szerokie, krwawe bruzdy przydawały jej obliczu upiornego podobieństwa do indiańskich malunków wojennych.
– Co, co, no co się dzieje…? – szeptał do niej biznesmen.
– Moje dzieci, moje dzieci – jęczała, drżąc w ich rękach. I taki żal, taka rozpacz brzmiała w tym jęku, że obaj mimowolnie rozejrzeli się po sali za jakimiś dziećmi, ale akurat nie było żadnych.
– Co?
– Zabiłam je, zabiłam, mój Boże, zabiłam ich oboje… Pojawiło się więcej ludzi z obsługi hotelowej, między innymi hotelowy lekarz – zabrali ją z głównej sali na zaplecze. Płakała na głos, gdy ją wlekli. Inni goście (choć o tej porze nie było ich tu wielu) półszeptem wymieniali między sobą uwagi. Cały hotel objęty był NEti i komentując zdarzenie, odruchowo rozglądali się za poukrywanymi kamerami.
Przyjechała karetka i zabrano doktor Vassone do szpitala (nie znali kodu jej medykatora, nie miała medalarmu na cashchipie). Sanitariusze wcisnęli ją w kaftan bezpieczeństwa, chociaż przestała się już wyrywać. Opatrzyli rany na jej twarzy. Miała także kilka złamanych paznokci i zdarty z przedramion naskórek. Obserwowali ją czujnie.
Marina Vassone, starannie wyrzeźbiona, pomimo czterdziestu siedmiu lat zachowała sylwetkę modelki, cerę bez zmarszczek, oczy nastolatki – bladoniebieskie, bardzo zimne. Krótkie białe włosy zaczesane do tyłu. Zdecydowanie skandynawski typ urody.
Najpierw szeptała coś do siebie w obcym języku. Potem się uspokoiła, zrobiła kilka głębokich wdechów i przemówiła po angielsku do sanitariusza. Powtarzała w kółko jeden i ten sam numer telefonu przekonując, grożąc i błagając, by natychmiast nań zadzwonił. Prosić pana Hunta. To ważne. Niech ruszy tyłek. Ale sanitariusz surfował na falach muzyki płynącej z implantowanych mu pod kość czaszki rezonatorów: z pobłażliwym uśmiechem ignorował kobietę w kaftanie.
W szpitalu ściągnęli jej DNAM, skontaktowali się z miejscowym biurem medykatora, zrobili badania, dali jej kilka zastrzyków i odstawili na salę, przypiętą do łóżka bardzo szerokimi pasami. Tu znów ją dopadło. Pomimo chemicznego wytłumienia jęła wrzeszczeć, że jest morderczynią, że powinni ją wysłać na krzesło elektryczne, że palić się będzie w piekle i tym podobne rzeczy.
Podwojono dawkę. Zasnęła.
Powiadomiona najbliższa (geograficznie) rodzina okazała się siedemnastoletnim synem. Co prawda nie był to już syn w sensie prawnym, bo kontrakt wychowawczy Vassone wygasł sześć lat temu i w rozumieniu Giddensonowego kodeksu rodzinnego nic już ich nie łączyło; niemniej dane zostały w rejestrach.
Przybył, cierpliwie czuwał przy niej i był tam też, gdy się ocknęła. Z miejsca wyrecytowała mu numer. Zadzwoń, zadzwoń, zadzwoń.
Zadzwonił.
– Mogę rozmawiać z panem Huntem?
Odezwała się kobieta lub posługujący się kobiecym dialogantem program sekretaryjny.
– Kto mówi?
– Jas Vassone, dzwonię w imieniu mojej matki, to pilne, prosiła, żebym…
– Skąd pan ma ten numer?
– No przecież mówię, moja matka, doktor Marina S. Vassone, słyszy pani, czy przeliterować, no więc ona leży w szpitalu i prosiła, żebym…
Zmiana po tamtej stronie.
– Tu Hunt. Co się stało?
Trzymają ją w szpitalu, na oddziale psychiatrycznym, prosiła…
– Który to szpital?
Pół godziny po tej rozmowie przyjechało dwóch cywili wyglądających na przebranych w ostatniej chwili żołnierzy. Z miejsca wdali się w kłótnię z personelem. Ściągnięto prawników szpitala i medykatora. Strażnicy z pobliskich posterunków nie zdejmowali dłoni z kabur.
Jas przypatrywał się temu wszystkiemu z progu sali matki, niepewny, czy nie lepiej ukryć się przed wzrokiem tamtych. Brały w nim górę lęki dziecięce: może przyjdą i zabronią, może przegonią.
Gdy spojrzała nieco przytomniej, podszedł i pochylił się nad nią.
– Co się stało, mamo? Ty rzeczywiście jesteś chora?
– Dopadła mnie – szepnęła zwilżywszy wargi. – Lepiej już stąd odejdź.
– Ale…
– Proszę. Nie, nie jestem chora. Idź już. Nie poszedł.
Tymczasem dwaj ponurzy cywile osiągnęli najwyraźniej jakieś porozumienie z władzami szpitala.
Zajęli posterunek opuszczony przez Jasa: w drzwiach sali.
– Teraz trzeba czekać – oznajmił jeden z nich. – Oby się tylko pospieszyli.
– Kto? – spytał Jas. – Kim wy jesteście? Drugi mężczyzna uśmiechnął się.
– Co, filmów nie oglądasz? My jesteśmy z tego spisku rządowego, który stał za Roswell, zabójstwem Kennedy'ego i zanieczyszczeniem środowiska. Nie poznajesz garniturów?
– Ale mogę zostać?
– A co, wygania cię ktoś?
Tamci zapalili beznikotynowce. Stali pod ścianą i obserwowali. Doktor Vassone przepowiadała sobie półgłosem tabliczkę mnożenia, w tę i z powrotem, siedem razy osiem, siedem razy dziewięć, siedem razy dziesięć. Niespodziewanie jeden z pozostałych pacjentów zaczął wrzeszczeć po hiszpańsku, że jest potępiony i że diabeł już czeka na niego. Przyszła pielęgniarka, zmieniła program jego dozownika; wkrótce się uspokoił.
Dwóch w garniturach obserwowało to beznamiętnie.
Po ponad trzech godzinach przybyli ci, na których czekali owi pseudocywile. Jasowi opadła szczęka. Było to siedmiu mnichów buddyjskich, z wygolonymi czaszkami, w długich brązowych i pomarańczowych szatach, w sandałach i z jakimiś modlitewnymi przyrządami w dłoniach. Rozsiedli się dookoła łóżka doktor Vassone, po czym zamknęli oczy, znieruchomieli, prawie przestali oddychać.
– Dobra jest – mruknął jeden z agentów, gasząc swego papierosa. – Medytują. Zawiadom Hunta – rzucił do partnera.
– Kim oni są? – żachnął się Jas. – O co tu chodzi?
– Nic się nie przejmuj – poklepał go po ramieniu drugi, unosząc do warg dłoń z telefonem. – To strażnicy. Twoja mama jest już bezpieczna.
McFly z ekipą już trzeci dzień koczował w tym domu. Budynek stał opuszczony od ponad dziesięciu lat i zmienił się przez ten czas w ponurą ruderę. Stał na samym końcu miasteczka, dalej już tylko łąka, szosa i rozległe złomowisko, od którego wieczorami wiatr przynosił krwisty zapach rdzy.
Ekipa McFly'a składała się z dwóch mężczyzn i kobiety. Kobietę zwerbowano dzięki ogłoszeniom na okultystycznej stronie WWW. Kazała się nazywać „Madame Florence". W rzeczywistości była nierzeźbioną córką alkoholiczki z Alabamy, ledwo skończyła szkołę średnią i znała góra dwadzieścia francuskich zwrotów, które zresztą niemiłosiernie kaleczyła swym drewnianym akcentem. Za plecami przezywali ją Klempą. Ona sypiała na piętrze, oni na parterze: to na piętrze popełniono wszystkie morderstwa.
Harcott, który w istocie był lekarzem wojskowym, odpowiadał za sprzęt: elektroniczny czepek, który Madame Florence zobligowana była nosić dwadzieścia cztery godziny na dobę, oraz dwie walizki wypełnione sprzężonymi z nim komputerami i ich peryferiami. McFly, de facto kierownik zespołu, „w cywilu" porucznik US Navy (kontrwywiad marynarki), utrzymywał łączność z Zespołem Hunta oraz zajmował się tak zwanym „zabezpieczeniem" terenu, i choć nie miał wiele do roboty, do pomocy dano mu jeszcze Vace'a. Vace jeździł do centrum miasteczka po zakupy. Wszyscy trzej byli smukłymi, dobrze zbudowanymi, dwumetrowymi blondynami o siwych oczach: ich poczęcie przypadło na okres największej popularności Franka di Mozzy.
Pierwszej nocy Madame Florence spała jak zabita, czuwający przy niej Harcott mało sam nie zasnął: wszystkie wykresy regularne, dane w środku przedziałów, nic wyjątkowego. Drugiej nocy pojawiły się pierwsze wychylenia. Potem, rankiem, gdy Harcott odsypiał swoje, McFly nagrał relację ze snów Madame Florence: coś o morzu, i o kształtach w ciemności, i strachu bezosobowym, i pomieszczeniu, z którego nie można się wydostać. Wtedy, zgodnie z instrukcją, dał jej do przeczytania przygotowane przez jeden z wydziałów Zespołu Hunta streszczenie historii tego domu i jego mieszkańców, i ich zbrodni. W gwarze Zespołu lektura podobnych dzieł – a zwłaszcza studiowanie dołączonych zdjęć – nazywała się „przecieraniem łączy".
I nocą po ich „przetarciu" nastąpił kontakt.
McFly'a obudził pisk w uchu. Alarm. Vace też już się podnosił. Instrukcja zakazywała posiadania podczas operacji jakiejkolwiek broni: nie mieli nawet noży.
– Harcott, Harcott! – szeptał McFly do sygnetalnego mikrofonu Nokii. – Zgłoś się, do cholery! Co tam się dzieje?
Ale cisza. McFly machnął na Vace'a. Schody. Wnętrze budynku tonęło w mroku. Założyli okulary noktowizyjne. Zapłonął chropowaty monochrom. Na piętrze trzeszczała podłoga. Kroki? Czyje? Wsłuchiwali się przez chwilę. Z zewnątrz budynku szedł niski szum budzącej się burzy, grzechot ciskanych po podwórzu śmieci. Znowu trzaski.
McFly machnął w kierunku schodów. Ruszyli skokami, wzajemnie się ubezpieczając – z braku broni palnej, w bardzo bliskiej odległości. Robactwo uciekało im spod stóp. W holu nikogo. Przez strzaskany witraż naddrzwiowy wieje deszczem: zapach nocy, zapach burzy, ozon na talach zimnego powietrza. McFly pokazał: ja pierwszy.
Wspinał się tuż przy balustradzie, nie opierając się na poręczy. Mimo wszystko kilka stopni stęknęło pod nim i pod Vace'em. W korytarzu na piętrze też spokój. Drzwi sypialni Madame Florence uchylone, ciemność zza nich. Zaczęli nasłuchiwać oddechów, szmerów poruszeń – ale burza wszystko głuszyła.
McFly znowu pokazał: ja. Przyskoczył do drzwi, kucnął, zajrzał. Krew zalała mu oczy, uderzenie przewróciło go na plecy, spadły okulary. Cięcie przez pół głowy piekło jak jasna cholera. Usiłował się odturlać w bok, jednocześnie macając się po czaszce, ale w szoku pomylił strony i wtoczył się Vace'owi pod nogi. Vace chciał go przeskoczyć – uderzył w pchnięte przez Madame Florence drzwi. Wypadła z krzywym zębem ułamanej szyby w dłoni, ze szkła skapywała krew McFly'a.
– Rzuć to! – krzyknął odskakujący w tył Vace.