Изменить стиль страницы

– Co się dzieje, co się dzieje…?! – pytał rozpaczliwie McFly, przecierając rękawem zalane czerwienią okulary.

– Rzuć to!

Ale Madame Florence tylko uniosła szklany nóż wyżej. Czepek z elektrodami przekrzywił się jej na głowie, włosy wystawały spodeń na wszystkie strony. Na twarzy i na szlafroku miała plamy, które Vace postrzegał przez noktowizor kleksami głębokiej czerni, lecz przecież wiedział, czym są w rzeczywistości.

– Harcott…?! Harcott, na miłość boską…?! Doktor nie odpowiadał.

Klempa rzuciła się na Vace'a, porucznik uskoczył.

Tymczasem McFly podniósł się na nogi. Lewą ręką ścierał i strzepywał krew z czoła, prawą pokazał Vace'owi zza pleców Madame Florence: złapię ją od tyłu. Raz, dwa, trzy.

Skoczyli równocześnie. W tym momencie rąbnął gdzieś bardzo blisko piorun, McFly'a oślepiło, wpadł na Vace'a. Klempa zawyła, zamachała szkłem. Vace złapał się za brzuch. McFly z zaciśniętymi powiekami postąpił kilka kroków wstecz. Od upływu krwi zaczynało mu się już kręcić w głowie.

– Na dół, Vace, wezwij pomoc!

– Jeeeeezuu, rozpruła mnie…

– Vace!

McFly uniósł powieki. Madame Florence biegła na niego z wzniesionym zębem brudnego szkła, usta miała wykrzywione w jakiś dziki grymas, oczy wybałuszone. McFly trzasnął ją kantem stopy w krtań, poprawił w kolano, złapał za prawą rękę, złamał, wytrącił z dłoni ułamek szyby. Nieprzytomną kobietę złożył na podłodze. Potem musiał się oprzeć o ścianę, ćmiło mu wzrok. Ktoś płakał. McFly ruszył z powrotem ku schodom. Tu, pod drzwiami sypialni, leżał Vace z jelitami na wierzchu. Obejmował je trzęsącymi się straszliwie rękami, łzy płynęły mu z oczu. McFly spojrzał do wnętrza sypialni. Na poduszce leżała odcięta głowa Harcotta. Nogi ugięły się pod MacFly'em, klęknął obok Vace'a, który zaczynał już tracić dech. Machinalnie pogłaskał go po twarzy.

– Mój Boże, co to jest, co tu się dzieje, no horror dla ubogich…

Oczywiście nie był to wahadłowiec w ubiegłowiecznym rozumieniu tego słowa – choć pełnił tę samą funkcję -lecz po prostu samolot orbitalny trwale przystosowany do wysokich tras, grubo powyżej pułapu koniecznego dla zawiśnięcia ponad obracającym się globem podczas zwykłych transkontynentalnych lotów pasażerskich. Od godziny gotował się do startu na pasie sąsiadującym z tym, na którym stał teraz boeing, którym przyleciał Czarny.

Podjechali limuzynami pod same schodki, załadowali Czarnego do tylnej kabiny, przypięli do fotela.

Wraz z nim leciał odpowiednio przeszkolony sanitariusz. Nazywał się Timothy Flowers. Posiadał on już niejakie doświadczenie w tej pracy. W rzeczy samej obsługiwał trasę od samego początku.

Kręcąc głową, przeczytał rozkaz, jak zwykle maksymalnie zwięzły. W tym samym locie „JFK" zabierze na dół Numer 4. Widać też nie wytrzymał długo.

Skontrolowawszy stan jedynego poza nim pasażera (mężczyzna był nieprzytomny), Flowers usiadł z westchnieniem na swoim miejscu.

Czarny ocknął się kilka minut po starcie. Nie było już teraz potrzeby faszerowania go środkami nasennymi, a Flowers nie wyczytał w rozkazie takiego zalecenia. Znał procedurę i był przyzwyczajony, więc tylko sprawdził puls Czarnego i zajrzał mu w oczy. Wiedział, że nie musi niczego tłumaczyć.

– Co stałe się czwartemu? – spytał go Czarny.

– Nie wiem – odparł Flowers. Nie było rozkazu utrzymywania tajemnicy przed wynoszonymi. – Śpiączka jakaś. Zawsze to samo. Ściągamy ich z powrotem do Nowego Jorku.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Tim.

– Dziękuję.

– Możesz mi dać coś do przepłukania gardła? – Oczywiście. Proszę.

Ręce miał Czarny przymocowane rzepami do poręczy fotela, lecz podany przez Flowersa pojemnik z sokiem pomarańczowym zawisł usłużnie przed jego twarzą. Byli już na orbicie.

Flowers obserwował pacjenta kątem oka (siedzieli w fotelach po dwóch stronach przejścia, za przepierzeniem oddzielającym kabinę pilotów). Rzeźbiony, nierzeźbiony, Flowers nie potrafił zdecydować. Zazwyczaj byli to ewidentni nierzeźbieni. I zazwyczaj absolutnie spokojni. Jak ten: nic już nie mówił, nic nie robił, aż do przycumowania do Labu 13.

Bo inni mówili, robili – i po części nawet myśleli – za niego; jak zawsze. Timothy Flowers, który miał się nim opiekować, wypełniał swe zadanie samą obecnością.

Numer 5, Numer 5 – tak widział go Flowers, taką etykietą sobie opowiadał. I Czarny automatycznie też zaczął się tak postrzegać: piąty z kolei posyłany do orbitalnego eremu, na stracenie, na komę, na śmierć umysłu. I widział się również anonimowym pasażerem, ludzkim cargo – w oczach pary pilotów „JFK". Jakieś małe zamieszanie w ich dookolnych asocjacjach: pierwotnie mieli go dostarczyć do Labu 9, potem nagle zmieniono destynację. Czarny bez problemu połączył dane z krążących po głowach pilotów i sanitariusza skojarzeń: to z powodu nagłej zapaści Numeru 4. Zwalnia się Lab 13 i tam mnie od razu zainstalują. (Trzynaście, feralna liczba).

Porwali go, wystrzelili w kosmos, zostawią samego w blaszanej puszce otoczonej śmiertelną próżnią – czy się bał? Ależ to wszystko były zamierzenia i działania ludzi, żadna tam klęska żywiołowa, żadna złośliwość natury. A jakże bać się ludzi? Rozpacz – owszem; czarna depresja – jak najbardziej; ale – strach? W istocie nie opuszczało Czarnego delikatne zadziwienie, rodzaj małostkowej ciekawości: spojrzy tu, spojrzy tam, poczeka, zastanowi się… Lubił być zaskakiwany.

Po przycumowaniu i wyrównaniu ciśnień, Flowers odpiął się i popłynął do włazu Labu 13. Czarny oglądał jego oczyma wnętrze habitatu, przypatrywał się pogrążonemu w śpiączce Numerowi 4. Z wyglądu – przeciętny dzikus.

Flowers bardzo ostrożnie odpinał od śpiącego całe medyczne oprzyrządowanie, którym był on opleciony, wyciągał z żył igły, odrywał plastry.

Numer 4 – skonstatował Czarny – sam musiał na siebie to wszystko pozakładać, samemu opiąć sobie ciało owym instrumentarium zdalnej tortury. Nikogo innego wszak tu nie było.

Przeciętny mężczyzna. Śpi? Nawet nie to. Bije odeń cisza spokojnego morza, szmer fal: drobnych i powolnych jak letnia bryza na jeziorze. Odszedł, nie ma go tu.

Flowers przeciągnął bezwładne ciało do środkowej kabiny samolotu. Nogi Czwórki były związane, ręce przymocowane do tułowia, sanitariusz operował ciałem nieprzytomnego niczym plastyczną kukłą. Usadził je, zabezpieczył, podpiął do czujników samolotu.

Potem wrócił do Czarnego. Wyjął i załadował iniektor. Czarny wciąż był przytwierdzony do fotela elastycznymi pasami.

Taka procedura – mruknął doń Flowers, raczej bezmyślnie, bo z pewnością nie była to próba usprawiedliwienia się. – Mógłbyś się rzucać, a tu wszystko delikatne, lepiej nie ryzykować rozróby w zero gie. Na chwilę zaśniesz, przeniosę cię spokojnie do labu. – Wiem.

Flowers odbezpieczył iniektor, spojrzał przelotnie Czarnemu w oczy.

– Wiem, że wiesz. Wy zawsze wiecie.