16 XI
O siódmej rano ciemno. Siadam w kuchni, popijam herbatę i wsłuchuję się w dom. Przedmioty warują posłusznie: garnki na piecu, spocony czajnik. Za oknem szuranie dzieci, idących do szkoły – ciężkie tornistry, wyginające im do tyłu ręce – zwichnięte skrzydła.
Pietuszka przykłada ucho do mojego brzucha. Nie słychać Poli: ani bicia serduszka, ani porannego tupania. Za wcześnie.
Na zakupach zaglądamy do dziecięcego sklepu. Cudawianki: kołyski, łóżeczka, dziwne przyrządy do podskakiwania, nosidełka, odciągarka pokarmu. Chodzę z rozdziawioną gębą. Liczę: tysiąc, dwa tysiące koron. Oglądam pozytywki, zastanawiam się, czy już nie kupić i nie przystawiać do brzucha (Pola słyszy) przed snem. Może zapamięta i będzie przy tym łatwiej zasypiać? Pietuszka, widząc mój zachwyt wiklinowym łóżeczkiem na kółkach, radzi wybrać zwykłe, drewniane.
– Zmienia się w nim poziomy, starczy na dwa, trzy lata. Z wiklinowego wyrośnie po pół roku.
– No tak, ale… jest lekkie, można je wozić po domu. Piszę – kołyska koło mnie, gotuję – w kuchni, idę do łazienki – Pola ze mną. Solidne drewniane łóżeczko ze szczebelkami skazuje na krążenie wokół niego i dziecka. Mój najważniejszy argument za wiklinowym – jest śliczne, z baldachimem, białą haftowaną pościelą.
– Niech będzie, też się wychowałem w wiklinowym koszu na bieliznę – Pietuszka kapituluje.
Wszystko jest tu słodkie, krasnoludkowe. Horrorem są jedynie wózki. Z boku podobne do karawanu. Pamiętam takie czarne, ponure kredensy z trzęsącymi się szybami i trumną w środku, z której wystawały falbanki pościeli. Przejeżdżały koło mojego łódzkiego podwórka, ciągnąc za sobą orkiestrę, żałobników i zafascynowane hecą dzieciaki.
Wózki dziecięce mają plastikowe szyby, przygnębiające (praktyczne) kolory. Łapię za jeden z nich i z karawaniarza zamieniam się w bonę. Brakuje mi czepeczka. Mogłabym występować razem z rzędem tych wózków w musicalu o wyższych sferach. Wyższych, bo cena na te sprężyny i kiepski design – trzysta dolców. Nie spodziewam się rewolucji w wózkarstwie do kwietnia przyszłego roku. Pola najeździ się w łóżeczku – kołysce, a na spacery będzie chodzić w nosidełkach.
Z Polski wiadomość o nowej nagrodzie („Nie dla mnie sznur samochodów… nie dla mnie…”) imienia Józefa Mackiewicza. Przeciwwaga Nike dla poprawnych prawicowych pisarzy. I dobrze, im więcej nagród, tym lepiej. Do czego może się jeszcze przydać Mackiewicz? Jego obsesje, powieści nieco wyblakły. Wiadomo, nie będzie czytany, za to używany na zasadzie hasła.
Cenny był jego sposób myślenia, niespotykany w Polsce, może z wyjątkiem Brzozowskiego. Logiczny, jak na przyrodnika przystało. Nie wdawał się w niuanse, usprawiedliwiające wahania ludzkiej natury. Przyroda jest bezwzględna, człowiek zezwierzęcony przez historię (komunizm). Polowano na niego z prawa i z lewa, zaszczuto.
Mackiewicz byłby przydatny, gdyby komukolwiek po upadku Związku Radzieckiego zależało na pokazaniu różnicy między (prawdziwą?) Rosją a komunizmem. Znał Rosję, był nią uwiedziony, i znał dobrze komunizm. Nie utożsamiał ich, wyśmiewał teorie, udowadniające pochodzenie komunizmu z rosyjskich korzeni. Sowiety były dla niego zaprzeczeniem Rosji, jej diabelskim przedrzeźnianiem. Nie używał takich porównań. „Diabelski”, „demoniczny” to działka mistycyzującego Zdziechowskiego, podobnego do Mackiewicza w diagnozie komunizmu. Pisałam o nich magisterską pracę porównawczą w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym. Jeden z promotorów, porządny człowiek, ale tchórz, w ostatnim momencie odmówił brania udziału w egzaminie. Kiedy spotkałam go na Grodzkiej w Krakowie, nie chcąc mi się tłumaczyć (co miał do powiedzenia – że boi się ryzykować karierę? Kilka lat uczył nas odwagi myślenia wbrew politycznym systemom), zrobił unik i próbował wejść do sklepu. Pech, akurat naprzeciwko była ściana z rynną. Więc stał pod tą rynną, jakby zastanawiał się, czy wejść na dach.
Pietuszka ma problemy gatunkowe:
– Wyjedziesz do Budapesztu, Pola nie ma tam nic do roboty, powinnaś ją zostawić. Gdybym byt pingwinem cesarskim, mógłbym przechować jajo, bujając je na stopach. Samica wróciłaby z wyprawy i przejęła pakunek.
– Austriacko – węgierskie gadanie. Niemożliwe.
Za sto lat, za pięćdziesiąt uznają prawdopodobnie ciążę za rzecz niebezpieczną dla płodu i na ten czas przeniosą go do sztucznej macicy, której nie będą grozić zatrucia, wypadki, niedotlenienia „z winy matki”. Naturalna ciąża będzie luksusowym ryzykiem.
– Eee – według Pietuszkina prędzej wynajdą bezpieczne narkotyki. – Będziesz się mogła ućpać w czasie ciąży.
– Kochanie, czy ty nie myślisz raczej o sobie? O swojej zaćpanej starości bez kaca…
Pożyczam na drogę jego sztruksy. Nie mam już talii, mam za to brzuch i się nie dopinam. Zawiązuję spodnie sznurkiem. Zakrywam swetrem – nie widać balonika.