Изменить стиль страницы

6 II

Piotr zasypia, gdy samolot kołuje do lądowania. Ciśnienie syczy, wychodząc uszami. Pietuszka zwija się na fotelu jak piłka, z której wypuszczono powietrze. Budzę go:

– Co ci się śniło?

– Nic. Zupełnie nic.

Na skraju Lasu Kabackiego, z góry, widać nasz nowy dom. Najzieleńsze dachy w okolicy. Z lotniska do banku podpisać kredyt. Jesteśmy w środku powieści obyczajowej z ubiegłego wieku: hipoteka, zastawy. O tym czytało się w Lalce, ale samemu… Pytam bankiera o różnicę między hipoteką a własnością hipoteczną, nie uczyli nas tego w szkole. W lekturach obowiązkowych analizowaliśmy opisy przyrody i odpowiadające im stany wewnętrzne bohaterów. Przed nami do podpisania najprawdziwszy weksel z czasów Wokulskiego.

Wychodzimy z kredytem na jedną czwartą chałupy. Nie wiem, czy bogatsi o pożyczkę, czy biedniejsi ojej spłacanie.

Jedziemy do mojego banku przelać pieniądze do banku spółdzielni mieszkaniowej. Prościej byłoby ze Szwecji niż z jednej warszawskiej ulicy na drugą. Konto mam dolarowe, spółdzielnia sprzedaje mieszkanie za dolary („cudowny przypadek” zgodności walut). Niestety w Polsce nie ma operacji dolarowych między bankami. Muszę dolary sprzedać mojemu bankowi, dostać złotówki i za te złotówki bank mieszkaniowy sprzeda mi dolary. Oczywiście są między nimi różnice w kursach walut i trzeba będzie dopłacać. Krążę między dwoma bankami za swoimi pieniędzmi jak poganiacz karawany. Moje wielbłądy już ruszyły w drogę, zanim dotrą do celu, stracą na wartości… O, już są, wyceniają je… kupują, sprzedają. Pola siedzi cichutko. Skąd ona wie, kiedy załatwiam urzędowe sprawy i lepiej mi nie przeszkadzać?

W Produkcji Miasteczka euforia. Trzydziesty siódmy odcinek miał oglądalność Milionerów. Zamówią następne odcinki?

Kwaterujemy w Sobieskim. Ciasny pokoik z barkiem, superłazienką i pobrudzoną butami ścianą. Coś niby skopany luksus. Idę na zakupy. Gdybym „ciążyła” w Polsce, przytyłabym z dwadzieścia kilo: chlebek, ciasteczko, ptifurka. W Szwecji nie mam szans na łakomstwo, zaspokajam tam głód, nie smak.

Pod Sobieskim szukam kiosku, zapomnieliśmy pasty do zębów. Przechodzę ulicę i trafiam na dworzec Ochota. Nieopatentowana maszyna do cofania się w czasie. Lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte? Syf, mieszający wszystkie kolory z błotem. Na straganach trójwymiarowy Chrystusik i rosyjskie mydło. Ciemno od brudu. Nie wiadomo, kto czeka na pociąg, kto sprzedaje. Bieda rozmiękcza ludzi, przelewając ich szare twarze w jedną facjatę bez wyrazu. Golem ulepiony z brudu i błota. Ożywiany elektryczną iskrą przejeżdżającego pociągu. Rzygowna scenografia Szamanki, włóczącej się po dworcu, to przy tym Visconti.

Bawię się z Połą w chowanego. Wyczuwając luzik, prostuje kończyny (nie odróżniam jej rąk i nóg). Drapię to, co wystawia. Ona szybciutko chowa, jak ślimak rogi. Głaszczę gdzie indziej czekając, aż pojawi się zadziorny wzgórek. Wtedy drapię i Pola znowu znika.

Jest tak blisko, a nie mogę sobie wyobrazić, że jest.

Mamy pół godziny na spotkanie z wydawcą w hotelu. O dziesiątej sesja zdjęciowa na Burakowskiej. Wydawca spóźnia się kwadrans. Handlujemy prawami do książkowego wydania Miasteczka. Jojczenie gorsze niż w marokańskiej medinie przy kupowaniu dywanu. Wydawca wyciąga rachunki, udowadnia swoje niechybne bankructwo, jeśli zainwestuje w Miasteczko, oj, aj… Patrzymy po sobie z Pietuszką i zadajemy to samo pytanie, kończące bazarowy przetarg:

– A po co nam ten dywan? – i zbieramy się do wyjścia. Przerobienie serialu na książkę jest pomysłem wydawcy, nie naszym.

Arabski Szekspir nie kończy się najzwyklejszym wyjściem za kulisy. Trzeba zawrócić, pohandlować. Wydawca się zastanowi, oddzwoni za kilka dni.

Wierzę w Pana Boga, w niewidzialne. Nie wierzę lustru: opuchnięte oczy, bulwiaste policzki, przemienione makijażem we w miarę normalną twarz. Zapala się studyjne światło. Z napuchłej purchawy powstaje Kobieta. Nie z burej gliny, lecz kaolinowej glinki roztartego pudru i różu. Przeroczysta sukienka odsłania krągłości. Pozuję w czarnej bieliźnie. Oślepiona lampami, widzę za fotografką Pietuszkę, pilnującego, „czy nie dzieje się mi krzywda” – czy nie za dużo szminki na ustach, rozmazującego się tuszu. Mam ochotę się z nim kochać (za to, że na mnie patrzy?). Zaciągnąć go do łazienki.

– Bardzo dobrze! – woła fotografka, która wreszcie zauważyła w mojej lalkowo wypacykowanej twarzy błysk lubieżności.

Przerwa na poprawienie włosów. Mówię Pietuszce, co mi przyszło przed chwilą do głowy. Wiem, niewykonalne, za dużo ludzi w kolejce do kibla.

– Tobie wystarczy obiektyw, długi falliczny obiektyw z cipowatą dziurą soczewki…

– Nie, nie dlatego. Patrzymy na siebie, ja półnaga, i nie możemy się dotknąć… to chyba nazywa się pożądanie.

– Fotogeniczne dziwkarstwo, kochanie.

Na plan wbiega piesek fotografki. Siada dokładnie w miejscu zaznaczonym do pozowania. Wdzięczy się, patrząc w nastawione aparaty.

– Normalka, uwielbia to – fotografką ściąga psiaka z głównego miejsca. – Sunia, do mnie!

– Sunia jest reinkarnacją modelki? – zastanawiam się głośno.

– Nieprawdopodobne. Modelki nie mają jeszcze reinkarnacji. Dopiero się pojawiły z nowymi duszami. Nikt w drugim albo trzecim wcieleniu nie byłby tak narcystyczny – uważa Pietuszka.

Stylistka upina na mnie klamrą za dużą sukienkę. Nagle – trach! Szwy przesuwają się nad brzuch, podskakują.

– Piotr! Zobacz, rusza się! – wołam.

Pola nigdy tak nie rozrabiała. Rozpycha sukienkę, przesuwa klamry. Zakryta spodniami albo kołdrą nie pokazywała, na co ją stać.

Siostra Piotra użyczyła nam miejsca w hotelu asystenckim na Służewcu. Polska inteligencja, żyjąca w betonowych klatkach. Zamurowanych od strony okien nowymi biurowcami. Ostatnia nisza czteroprocentowej warstewki inteligencji na niedouczonym cielsku narodu.

O dziewiątej kładę się, pokonana, spać. Przyjeżdża Beata i zmartwychwstaję. Jedziemy do kina na De Sade’a. Auteille ma maskę człowieka, podobnie jak Gajos czy Kondrat. Może w niej zagrać każdego.

Przestroga boskiego markiza: „I nie miej za dużo dzieci. To psuje sylwetkę, a za dwadzieścia lat będziesz miała osobistego wroga”.

Co we Francji jest zramolałą klasyką, u nas – wstydliwą awangardą, od której czerwienią się profesorowie uniwersytetów.