– Nie z bieżących funduszy, to pewne. Patrz, tyle fajnych rzeczy dostaliśmy od moich kolegów, a lodówki nie.

– Może damy ogłoszenie do gazety: zamienię dwa stare telewizory na jedną starą lodówkę…

– Czekaj, zadzwonię do matki, może jej wolno kupić nam zamrażarkę i odliczyć ją sobie od podatku?

Urzędnik wojewódzki dziwnie przypominał Zosi Stanisława Jończyka, chociaż garnitur miał w dużo lepszym stanie. Wbrew oczekiwaniom, przy swoim rzeczywiście tubalnym głosie, posturę miał niezbyt imponującą, grzywę siwych włosów nad krzaczastymi brwiami i przepiękne zęby, najwyraźniej nowiutkie i bardzo kosztowne. Poza tym wszystkim wyglądał dosyć betonowo.

Przyjechał matizem w kolorze prawidłowej kupki niemowlęcej i od początku wyraził niezadowolenie.

– Dużo śniegu u was jeszcze leży – zadudnił zamiast przywitania, a akcent miał wyraźnie kresowy. – A ja już opony zimowe zdjąłem i letnie założyć kazałem, połowa marca jest, co to ma znaczyć, że tyle śniegu! Z ledwością podjechałem pod tę waszą górkę. Nie mieliście już gdzie tego domu zakładać?

– Ano, nie mieliśmy – burknął Adam, niezadowolony. Pan inspektor był pierwszą osobą, która nie zachwyciła się natychmiast położeniem domu na klifie. – Na dołku wszystkie były już zajęte.

Zosia uszczypnęła go mocno w łokieć. Jako doświadczona pracownica resortu oświaty znała ten wciąż pokutujący typ grzmiącego – niby – to – gniewnie – a – naprawdę – dobrotliwego czynownika. Podejrzewała, iż ową rzekomą dobrotliwość można spokojnie między bajki włożyć. Tacy urzędnicy byli z reguły niezadowoleni ze swojego uposażenia, z nawału pracy, ze swoich szefów, a przede wszystkim z osób kontrolowanych. Mieli też okropny zwyczaj pokrzykiwania na rozmówców. To ostatnie szczególnie trudno było jej znieść. Nie wiedziała, jak sobie z tym poradzi Adam. Niewykluczone, że sobie nie poradzi. Może należało go jakoś wcześniej poinstruować?

– Dzieci w szkole, jak przypuszczam? – Inspektor zamykał samochodzik, pstrykając kilkakrotnie alarmem i próbując drzwi, jakby podejrzewał, że na jego osobiste cudo polskiej motoryzacji w okolicznych krzakach czają się złoczyńcy. – Proszę prowadzić.

– Przedstawianie się nie jest przyjęte w wysokich sferach urzędniczych? – szepnął Adam w stronę Zosi, podczas kiedy inspektor, nie czekając, aż go ktokolwiek poprowadzi, bezbłędnie sunął w kierunku wejścia.

– Cicho bądź, on wie, kto my jesteśmy i uważa, że powinniśmy wiedzieć, kim on jest. Zobaczymy na pieczątce, jak dostaniemy protokół pokontrolny. Czy coś w tym rodzaju.

Inspektor już wchodził do sieni i zamierzał pruć swobodnie dalej, ale tu natknął się na ciotkę Lenę, zastawiającą sobą drzwi.

– Nogi! – huknęła ciotka i pokazała palcem zaśnieżone buty inspektora. – Całe buty w śniegu! Niech no pan je dobrze obtupie na wycieraczce, a tu jest szmata. Bo dzieci świeżo podłogę myły!

Inspektor ze zdumieniem spojrzał na malutką i okrąglutką starszą panią w jasnoróżowym, mechatym dresie, stojącą mu na drodze i wrzeszczącą na niego kompletnie bez szacunku. Tak się tym zdumiał, że posłusznie wrócił na wycieraczkę i tupnął solidnie kilka razy. Wytarł też buty solidnie w stary frotowy ręcznik ciotki Bianki, leżący na podłodze. Wtedy w starszej pani zaszła wysoce zadowalająca zmiana. Rozpromieniła się, ustąpiła miejsca i wyciągnęła do niego mikroskopijną rączkę.

– Lena Dorosińska jestem, na etacie babci w tym domu wariatów. A pan?

– Magister Eustachy Dzwończyk – przedstawił się, wzięty z zaskoczenia inspektor.

– Dzwończyk? Z Wilna może? Bo moi rodzice, świeć Panie nad ich duszami, przyjaźnili się w Wilnie z rodziną Dzwończyków, dawne to były czasy!

– No, coś podobnego! Z Wilna, jak najbardziej, z Wilna! I powiada pani szanowna, że rodzice przyjaźnili się? Ja bo Dorosińskich nie pamiętam, ale jak nas z Wilna na Sybir wywozili, to mnie było cztery lata…

– A bo pan młodszy jest ode mnie znacznie, ja wtedy panna byłam dorosła prawie, mnie już osiemdziesiąty ósmy rok idzie, a panu siedemdziesiątka jeszcze długo nie stuknie! To ja zapraszam pana na kawusię i ciasteczka, serniczek upiekłam, zupełnie jakbym się spodziewała takiego znamienitego gościa… A może pan herbatki woli? Naleweczki nie proponuję, bo pan samochodem przecież, to nie można. Proszę, proszę! Zosia, Adam! Kawę panu inspektorowi naparzcie i serniczek pokrójcie, to i kontrola przyjemniejsza będzie, a co się odwlecze, to nie uciecze!

Zosia i Adam posłusznie poszli do kuchni i zajęli się czynnościami gospodarskimi.

– Adam, co się ciotce stało? Ja już pomijam, że coś z wymową, nigdy nie miała takiego zaśpiewu, ale przede wszystkim łże jak najęta, dodała sobie osiem lat, a sernik przecież upiekł wczoraj Januszek! Co ona kombinuje?

Adam był purpurowy na twarzy, bo od dłuższej chwili dusił się ze śmiechu.

– Moim zdaniem ciotka zmiękcza inspektora. Nawiasem mówiąc, Wilna na oczy nie widziała, cała jej rodzina pochodzi z Kaszub. Ale wiesz, cioteczka jest szanciara i artystka, ma doskonały słuch, wyczuła akcent, to się dostosowała i jedzie. A magister Dzwończyk połknął haczyk. Pokroisz serniczek cioci Leny?

Magister Dzwończyk rzeczywiście połknął haczyk i to tak porządnie, że kiedy Zosia i Adam z zastawą wchodzili do salonu, przyznawał się właśnie, że prawdę mówiąc, wcale nie jest magistrem, bowiem w czasach realnego socjalizmu nie kończył żadnego uniwersytetu, a tylko studium nauczycielskie. No i jakoś mu się udało na tym SN – ie przeżyć całe zawodowe życie. A nawet dochrapać się odpowiedzialnego stanowiska urzędniczego, jako że, przyznał się pani dobrodziejce, uczyć nie za bardzo lubił. Bo i w ogólności za dziećmi nie przepadał nigdy, a teraz jako inspektor musi głównie kontrolować takie domy dziecka pod względem formalnym i to mu odpowiada, bo on, panie, zdecydowanie jednak woli papiery od dzieci!

No i właśnie kiedy wygłaszał tę deklarację, zjawiły się dzieci.

Zdaje się, że Darek miał do nich wczoraj umoralniające przemówienie, bo zachowywały się wręcz podejrzanie grzecznie. Zaglądały do salonu, mówiły „dzień dobry” i natychmiast ulatniały się jak gaz. Magister – nie – magister Dzwończyk nie zwracał na nie szczególnej uwagi, chyba było mu na rękę, że znikały. Wdali się bowiem właśnie z ciotką Leną w ponure rodzinne historie syberyjskie (pan Eustachy) i kazachstańskie (ciotka Lena) i gdyby Adam nie przeczytał w zeszłym tygodniu „Wielbłąda na stepie” Krzysztonia, to zapewne dałby się jej nabrać koncertowo. Ona chyba też niedawno tę książkę przeczytała, mogła więc sypać szczegółami.

Trochę ciotka ryzykuje – pomyślał. Zawsze jest bowiem możliwość, że i inspektor Dzwończyk czyta książki.

Jeśli nawet je czytał, to Krzysztoń raczej nie wpadł mu w ręce, bo nie zgłaszał żadnych reklamacji. Przeciwnie. Zapomniał zupełnie, po co przyjechał do Lubina i zagadał się z ciotką Leną nieomal na śmierć.

Do obiadu siedli razem – nie było tylko licealistów – Darka i Marka, którzy kończyli lekcje później niż reszta. Zosia i Adam mieli nadzieję, że Julka nie ujawni swojej obecności w zamkniętym pokoju, nie mieli bowiem ochoty na tłumaczenia, no i liczyli, że pan inspektor nie doliczy się braku dziewczynki, pan inspektor jednakże nie wrócił jeszcze z dalekiego kraju, z tej strony zatem niebezpieczeństwa nie było.

Przy obiedzie nawet Cycek i Mycek nie wylali zupy i nie naświnili wokół siebie kartoflami z sosem (zdarzało im się to czasem przy improwizowanych bitwach). Żaden z chłopców nie wyrwał się też z niewczesnym gadulstwem (a kilku z nich zdradzało zazwyczaj takie tendencje).

Przy poobiedniej kawusi z serniczkiem inspektor pobieżnie zajrzał do grubej teczki z dokumentacją dotyczącą dzieci. Zosia i Adam wymienili nieco nerwowe spojrzenia, dokumentacja była bowiem ich słabą stroną. Uważali, że tatuś i mamusia powinni się zajmować wychowywaniem dzieci, a nie wypełnianiem kwitów. Po inspektorze widać jednak było, że myślą wciąż błądzi w odległej przeszłości.

I wszystko ułożyłoby się po prostu wspaniale, gdyby Julka jednak nie wyszła ze swojego pokoju.

Miała na sobie niespecjalnie świeże spodnie i jeszcze mniej świeżą podkoszulkę, była przeraźliwie chuda i wyglądała dość mizernie.

Wszyscy obecni w pokoju zamarli, a Zosi prawie stanęło serce w nieokreślonym przeczuciu czegoś niedobrego.

I słusznie jej stanęło, bowiem Julka podeszła do inspektora magistra Eustachego Dzwończyka i słabym, acz zdecydowanym głosikiem powiedziała:

– Ja chcę zgłosić, że byłam w tym domu molestowana seksualnie.

Eustachy Dzwończyk chwilowo tylko wytrzeszczył oczy, natomiast Zosi i Adamowi wyrwał się jednocześnie okrzyk:

– Jezus Maria! – to Zosia.

– Julka! Czemu nam nie powiedziałaś?

– A komu miałam powiedzieć!? Komu? Przecież to pan był…

Zosia i Adam zamarli po raz drugi i na dłużej. Ciotka Lena wpatrywała się to w Julkę, to w Adama z nieopisanym zdumieniem.

Pierwszy zareagował pan Dzwończyk, zbudziwszy w sobie profesjonalistę.

– Poczekaj, dziecko. Powiedz mi jeszcze raz. Co ci się stało?

– Ja… byłam molestowana seksualnie – wyszeptała Julka i wybuchnęła płaczem.

– I twierdzisz, że to był… wasz opiekun?

– Przecież mówię!

Do Adama na razie jakoś średnio docierało, że właśnie zaczyna mieć największe kłopoty w swoim życiu, patrzył bowiem na Zosię która omal nie zemdlała z wrażenia i zastanawiał się, czy ona uwierzyła w to, co mówi Julka.

Zosia była oszołomiona, ogłuszona i przerażona. I na taką, niestety, wyglądała. Słowa Julki wstrząsnęły nią do głębi. Nie potrafiła jej uwierzyć, ale przecież tak naprawdę… czy przez te kilkanaście miesięcy poznała Adama do tego stopnia, żeby wiedzieć, czy jest zdolny do czegoś podobnie obrzydliwego? Nie, nie mogła mieć pewności – w przeciwieństwie do ciotki Leny, która natychmiast spłonęła purpurowym rumieńcem i gdyby od dziewczynki nie dzieliły jej dobre dwa metry, prawdopodobnie własnymi małymi rączkami wytrząsnęłaby z niej natychmiastowe przyznanie się do konfabulacji. Ponieważ jednak była za daleko, ograniczyła się do rzucania wściekłych spojrzeń.

Z inspektora Dzwończyka wylało się pełne zakłopotania wyznanie: