Adolfik nie widział powodów, dla których powinien przepraszać kogokolwiek, ale skoro pani chciała…

– Pseprasam.

Miał nadzieję, że pani Rela odczepi się od niego definitywnie i klasa zdejmie z niego zachwycony zbiorowy wzrok, ale pani zwróciła teraz uwagę na jego nieszczęsną wymowę.

– Ty seplenisz, Seta – powiedziała z zadowoleniem. – Czy ty nigdy nie byłeś u logopedy?

Adolfik nie wiedział, kto to jest logopeda, więc znowu nic nie powiedział. Pani Reli znudziło się jednak pastwienie nad nim i przeszła nad jego wymową do porządku dziennego, obiecując sobie tylko, że już ona uświadomi tym nieodpowiedzialnym opiekunom, na jaki stres narazili chłopca, nie posyłając go w porę do logopedy.

– Otwórzcie książki na stronie sto jedenastej – poleciła. – Zawadzka, przeczytaj głośno opowiadanie. Z nazwiskiem autora, pamiętaj!

– Czy was kompletnie pogięło?

Zdrowy trzon grupy, a obecnie rodziny domowodzieckowej w osobach Rysia, Romka, Wojtka i Marka stał przed Adamem w pozycji bojowo – obronnej (chłopcy nie byli jeszcze pewni, czy będą atakować, czy tylko się bronić). Dowody winy w postaci petów leżały przed nimi i roztapiały w śniegu malutką żółtawą kałużkę.

Winowajcy milczeli, nie wiedząc, czy bardziej się opłaci odpyskować, czy udawać głuchych. Na razie udawali głuchych.

Adam chwilowo też milczał, wygłosiwszy bowiem tonem potępienia swoje retoryczne pytanie, nie miał koncepcji dalszego ciągu kazania.

– Będzie nam wujek opowiadał o zgubnych skutkach palenia tytoniu? – bąknął w końcu na poły bezczelnie, na poły niepewnie Marek.

– Nie wiem, czy warto – pokręcił głową Adam. – Ale w tej sprawie mam pewien pomysł. Natomiast interesuje mnie inny aspekt naszego problemu. Kieszonkowego jeszcze wam nie mieliśmy z czego dać. Skąd mieliście pieniądze na fajki?

Zanim zdrowy trzon grupy zdążył coś wymyślić, kompromitujący rumieniec okrasił wszystkie policzki. Adam zrozumiał go prawidłowo.

– Nie mieliście pieniędzy.

Rysio coś tam mruknął, ale Adam wiedział już swoje.

– Zwinęliście w sklepie.

– Jedna paczka lajtów… co to jest – rzucił niedbale Romek.

– Taki jesteś bogaty? Kurczę, przecież za te lajty jakaś panienka ze sklepu będzie musiała zapłacić z własnej kieszeni. Robicie świństwo niewinnej panience! Czy wy nie czujecie, że to nieprzyzwoite?

Zdrowy trzon grupy poczuł się lekko rozśmieszony. Tak idiotycznych kazań w domu dziecka „Magnolie” nie wygłaszał nikt!

– Nie czujecie – skonstatował Adam. – A to jest świństwo. Myślę, że w najbliższym czasie będziemy musieli porozmawiać o pryncypiach.

Rysio, Romek, Marek i Wojtek nie mieli pojęcia, co to takiego: pryncypia, więc niespecjalnie się tym przejęli. Bardziej interesowało ich, w jaki sposób Adam zamierza ich ukarać.

– Będziemy mieli jakąś karę? – spytał Romek, udając, że w sumie niewiele go to obchodzi.

– A jaką ty byś chciał mieć karę? Mam cię strzelić w ucho? To nic nie da. Każę ci za karę odśnieżać podjazd? To i tak trzeba zrobić. Tysiąc razy napisać „nie będę kradł”? Idiotyczne i szkoda czasu. Wolałbym, żebyście pomyśleli trochę o czymś więcej niż czubek własnego nosa. Myślisz, że jest to możliwe?

– Że co?

– Że będziesz myślał.

– No co pan… co wujek? Wujek myśli, że my nie myślimy?

Adam zaczynał tak właśnie myśleć, ale postanowił nie wychylać się z tym poglądem.

– Porozmawiamy wieczorem, dobrze? – rzucił i odszedł, symulując brak czasu na jałowe dyskusje.

Niestety, dyskusja, jaka odbyła się wieczorem w sypialni chłopców, okazała się jeszcze bardziej jałowa, tak przynajmniej wydało się Adamowi. Mówił głównie on. Starał się unikać nachalnej dydaktyki, pamiętając doskonale, jak bardzo nie znosił jej u swoich rodziców (to znaczy u matki, bo ojcu nie chciało się go pouczać) oraz jak strasznie denerwowała go u nauczycieli. Przemawiał do inteligencji, zdrowego rozsądku, poczucia przyzwoitości, wynajdywał przykłady, prowokował wychowanków do wyciągania wniosków – samodzielnego wyciągania wniosków! – na próżno. Widział doskonale w ich oczach, że zgodzą się na wszystko, a potem i tak zrobią swoje. Nie żeby dyskusja ich nudziła albo brzydziła, nie. Adam zauważył z pewnym zdziwieniem, że chłopcy nieźle się bawią, że ta cała rozmowa sprawia im przyjemność. Ale to była tak jakby przyjemność akademicka, niemająca żadnego dalej idącego związku z rzeczywistością.

Nie traktują mnie poważnie – pomyślał. I chyba tak było naprawdę. Może z powodu Karaibów?

– Można? Nie będę ci przeszkadzał?

Zosia, korzystając z nieobecności dzieci, które godzinę temu pojechały do swoich szkół, energicznie zabrała się do porządkowania i ustawiania książek oraz drobiazgów przywiezionych ze starego mieszkania w domu dziecka „Magnolie”. Nie miała dotąd na to czasu, a denerwował ją bałagan w ich „małżeńskim” saloniku. Była bez makijażu, nieco przykurzona i mocno zarumieniona.

– A co, chcesz pogadać? W zasadzie ja to mogę zrobić kiedy indziej.

– To może chodźmy na dół, wypijemy jakąś herbatę z ciotką i porozmawiamy. Bo ja się zaczynam trochę gubić i muszę uporządkować sobie poglądy.

Zosia natychmiast ciężko się wystraszyła.

Żałuje! Nie przewidział, że wychowywanie cudzych dzieci to takie kamieniołomy i teraz żałuje decyzji, żałuje dawnego życia, dawnych przyjaciół, a zwłaszcza dawnych przyjaciółek…

Jezus Maria, co teraz będzie?

Kiedy schodziła na dół, nogi się pod nią uginały.

– Chyba nie można jeszcze od nich za wiele wymagać – powiedziała rozsądnie ciotka Lena, nalewając herbatę z sokiem malinowym do filiżanek. – To dla nich nowa sytuacja, nowe życie! Macie tu jeszcze trochę ciasteczek Januszka, zostały nam od wczoraj, ale tylko te łyse, bez orzeszków.

Januszek Korn dorwał się wreszcie do wymarzonego piekarnika i z niewielką pomocą ciotki Leny wyprodukował poprzedniego dnia cztery blachy kruchych ciasteczek posypanych orzechowymi paproszkami. Na ostatnie pół blachy paproszków już nie wystarczyło, ale ciasteczka i tak były doskonałe.

– Z małymi jest mniej kłopotów, nieprawdaż?

– Chyba nieprawdaż, ciociu Leno – westchnęła Zosia. – Adolf naraził się wychowawczyni, nie miałam jeszcze czasu iść z nią porozmawiać, wybieram się jutro. Grzesio i Żaba wspólnymi siłami rozwalili w klasie szafę, nie mam pojęcia, jak im się to udało, trzeba będzie poprosić pana Joska, żeby naprawił, na nasz koszt, oczywiście. Januszek w ogóle chyba nic nie robi w szkole, jak dotąd przynosi wyłącznie jedynki i dwójki, też muszę pogadać z wychowawczynią. Alan myśli wyłącznie o figielkach z Azorem i nie można go zmusić, żeby zajął się lekcjami. Julce coś się porobiło z głową i od wczoraj prawie nic nie je, nie wiem, czy zauważyliście. Nie daj Boże, popadnie nam w anoreksję. Chyba tylko z Krzysiem i Darkiem nie ma problemów.

– Nie wiem, czy z Krzysiem nie ma – pokręciła głową Lena. – Mam wrażenie, że coś go wysypało. Zauważyłam dzisiaj rano.

– No to tylko Darek nam został.

– Z Darkiem kłopot zacznie się lada chwila, osiemnastka puka do bram. Przecież go nie puścimy z domu, póki nie skończy liceum.

Zosi zrobiło się nieco lepiej. Skoro Adam tak mówi, to może jednak nie zamierza rzucać wszystkiego w diabły. Oczywiście, że nie zamierza, dlaczego ona zrobiła się taka strasznie nerwowa ostatnio? Przejściowe kłopoty. Przejściowe!

Przejdą te, będą następne.

No i takie życie, przecież chyba nie wydawało mu się, że te dzieci to stadko aniołów!

– Ciociu Leno, a co to za wysypkę ciocia widziała u Krzysia?

– Wysypka, jak wysypka. Czerwona. I on się drapie.

– Ciekawe, czy chorował już na odrę. Albo na ospę wietrzną. Co tam jeszcze daje wysypkę?

– Alergia – błysnął wiedzą Adam.

– Kurczę, trzeba by go pokazać lekarzowi, a dzisiaj jest piątek…

– Zośka, a ty nie masz telefonu do tego pediatry, co to się deklarował z pomocą?

– Nie, on ma mój. Ale jeśli dotąd nie zadzwonił, to moim zdaniem znaczy, że zapomniał.

– Może nie zapomniał, tylko nie przyjeżdżał do mamusi na weekend…

– O kim mówicie? – wtrąciła ciotka Lena. – O młodym Liściaku?

– Kto to jest młody Liściak?

– Syn starej Liściakowej. Stara Liściakowa mieszka na dole koło przystanku autobusowego, a jej syn jest lekarzem w Szczecinie. Ona jest z niego strasznie dumna. On do niej przyjeżdża przy każdej okazji z żoną i trójką dzieci. Kiedyś nas ratował, jak się z Bianką zatrułyśmy zbiorowo.

– Ale ten nasz to pediatra…

– Ja rozumiem, do nas powinien być geriatra, ale otrułyśmy się w sobotę wieczorem i żadnego geriatry nie było pod ręką! Przyjechał młody Liściak i uratował nam życie za pomocą płukania żołądka. Coś okropnego. Ten wasz jest taki trochę króliczek?

– Króliczek? – Adam nie bardzo wiedział, o co Lenie chodzi. W sensie uszka?

– Nie, w sensie ząbki – wyjaśniła Lena.

Zosia parsknęła śmiechem.

– Tak, w sensie ząbki on jest ewidentny króliczek. Względnie zajączek. Nie pamiętasz, jakie miny robił, jak wąchał dyrektorkę? Ciocia zna tę jego mamę?

– Znam, przelotnie, ale znam. Mogę do niej zadzwonić i zapytać, czy synuś przypadkiem nie przyjeżdża na weekend.

Doktor Marcin Liściak przyjechał na weekend, zgodził się odwiedzić dom na klifie i okazał się tym samym przyjemnym pediatrą, który ratował Cycka i Mycka. Zrobił przegląd wszystkich lokatorów z wyjątkiem Azora, stwierdził u Krzysia początki wietrznej ospy i postraszył Zosię wizją czternaściorga dzieci siedzących w domu z wiatrówką i nudzących się potwornie, a co za tym idzie wpadających na najdziksze pomysły świata.

– Tak naprawdę na waszym miejscu coś bym zrobił z koleżanką Julka – powiedział, popijając herbatę z sokiem malinowym, którą podała mu Zosia. – Koleżanka Julka ubzdurała sobie, że jest za tłusta. Ona chyba mało je, co?

– Wcale nie je. – Zosia podsunęła lekarzowi ciasteczka z kolejnego wypieku niezmordowanego Januszka. – Jak na nią huknę, to zjada kęs chleba bez masła i w ogóle bez niczego. A raz mi powiedziała, że nie zamierza być taka gruba jak ja.