Doktor Liściak obrzucił Zosię spojrzeniem pełnym uznania.

– Nie wiem, czy miała rację, pomijając, że była niemiła. Ale jak tak dalej pójdzie, popadnie w różne awitaminozy, anemie, a niewykluczone, że i w psychozy. Czy ona się tu nie czuje trochę osamotniona? Sami chłopcy i ona jedna?

– Nie wyobrażała sobie pozostania w Szczecinie bez braciszka, są bardzo przywiązani do siebie. Tak nam mówiła w każdym razie.

– Jedno nie wyklucza drugiego. Panienka jest teraz w trudnym wieku, dojrzewa, hormony jej buzują… jeśli możecie poświęcić jej więcej uwagi, to chyba byłoby korzystne… Fajna ta herbata. W ogóle miło tu u was. Może bym kiedyś wpadł do was z moimi dziećmi? Nie mają tu znajomych i tak się kiszą we własnym sosie. A mnie coraz bardziej ciągnie na wszystkie wakacje tutaj. Myślicie, że jestem nienormalny? Moi koledzy jeżdżą na Seszele i do Egiptu. A mnie się tu podoba.

– To tak jak nam – zaśmiał się Adam. – Zapraszamy do nas przy każdej okazji i bez okazji. Może będziemy sobie mówić po imieniu, skoro już mamy się zaprzyjaźnić?

– Jestem bardzo za. No to czuję się zaproszony z rodziną, tylko poczekam, aż wiatrówka wam się skończy. Moje nie przechodziły, więc nie będę ryzykował.

– A jakie masz te dzieci? – spytała Zosia.

– A mam dwie córki, obie mniej więcej w wieku odpowiednim dla waszej Julki. Ona ma ile lat? Piętnaście? Moja Majka ma piętnasty rok, a Kajka szesnasty. Chłopak ma jedenaście lat i na imię Arkadiusz. Arek koszmarek. Moja żona twierdzi, że jest kubek w kubek podobny do mnie, ale to oczywiście złośliwość. On ma proste zęby. Zadbałem w odpowiednim czasie o jego zgryz, w przeciwieństwie do moich rodziców.

– Dlaczego koszmarek? – chciała wiedzieć Zosia, rozśmieszona na dobre i ujęta miłym sposobem bycia Marcina Liściaka, doktora nauk medycznych, któremu nie chciało się jeździć do Egiptu i na Seszele.

– Areczek jest to mały inżynier. Wszystko, co widzi, bierze w łapy, a co weźmie w łapy, to zepsuje. Ostatnio rozpracował mojej mamie aparat do mierzenia ciśnienia. Może go będę wiązał, jak przyjdziemy do was z wizytą. Po zakończeniu waszej epidemii, oczywiście.

Epidemia objęła ostatecznie sześć osób, a kiedy się skończyła, na krzakach rosnących wokół domu na klifie pojawiły się pierwsze, wczesne w tym roku pąki. Po raz pierwszy od piętnastu lat (z wyjątkiem okresów, kiedy żeglował po dalekich morzach) Adam nie był w Krakowie na Szantach, nie chciał jednak zostawiać Zosi i Leny z sześcioma zdolnymi do wszystkiego rekonwalescentami. Musiał jednak przyznać sam przed sobą, że jest zmęczony.

– Kryzysik wieku średniego – powiedziała ze współczuciem ciotka Lena. – Poza tym nigdy tak długo nie siedziałeś w jednym miejscu.

– Przecież jeżdżę tu i tam – burknął Adam ponuro. – Napijesz się ze mną koniaku, ciotko? Zosia nie lubi, zresztą jest zajęta papierologią i będzie w niej ryła do nocy.

– A co to za jeżdżenie? Do starostwa i z powrotem albo po zakupy. Daj tego koniaku, zrobimy ci bilans zysków i strat.

– Nie, cioteczko, od bilansu mogę dostać depresji. Zdecydowanie wolę się z tobą napić. Twoje nieustające zdrowie, ciotko, która jesteś dobrym duchem tego domu.

– Bzdury gadasz. To znaczy, dziękuję. Ale duchem to jest Bianka, a dobrym – Zosia. Mam nadzieję, że pomyślnie wam się wszystko układa?

– Doskonale wprost. Dlaczego pytasz, ciotko?

– Aaaa. Tak sobie pytam. To wasze małżeństwo to pic, prawda?

Adam aż podskoczył i wylał odrobinę koniaku na sweter.

– Co ty masz za pomysły, ciotko!

– Nie ściemniaj, chłopcze. Tak się to mówi? Cycek i Mycek uczą mnie współczesnej polszczyzny kulturalnej. No więc odpowiedz, proszę, na moje pytanie.

– A skąd ciocia wysnuwa takie daleko idące i jakże nieuprawnione wnioski?

– Nie gadaj do mnie jak polityk. To już wolę bełkotanie bliźniaków. Mam oczy i widzę. Mam uszy i słyszę. Mam mózg i myślę. Mam tez pigułki na inteligencję, jedne z żeńszeniem, a drugie z miłorzębem japońskim.

– No tak, skoro ciocia ma pigułki…

– Otóż to. Możecie oszukać dzieci, zwłaszcza że one miały rodziny patologiczne ewentualnie nie miały ich wcale, możecie też oszukać tych wszystkich, którzy was widują od święta albo z daleka. Mnie nie. Ale nie martw się, chłopcze, mnie nic do tego, ja wam za złe nie mam, rozumiem, że chodziło wam o ten dom dziecka. I to was usprawiedliwia. A ja jako ja bardzo się cieszę, że jesteście tu wszyscy. Tylko trochę się o was martwię. O ciebie aktualnie bardziej.

– Z powodu mojego chwilowego kryzysu?

– Oby to był tylko chwilowy kryzys. Ty naprawdę nic do Zosi nie czujesz?

– Ciociu…

– Szkoda. To dobra dziewczyna i byłaby świetną żoną.

– Jest świetną żoną. Ale, droga ciotko, ja jej byłem potrzebny do zrealizowania pewnego celu, prawda? Cel został osiągnięty… właściwie źle mówię, bo to cel permanentny i, że się tak wyrażę, trwa. Ciotko Leno, czy cel może trwać?

– Zaszkodziły ci dwa kieliszki koniaku?

– A co babcia teraz będzie robiła?

– Myślałam o takim prostym obiedzie, żeby zrobić zupę ogórkową, a na drugie zraziki wołowe z buraczkami.

– I z ziemniaczkami!

– Lubisz kartofle, Januszku, co?

– Pewnie, że lubię. A zrobimy placki ziemniaczane na kolację?

– Jeśli utrzecie ziemniaki.

– Utrzemy. Ja z Krzyśkiem. Spokojnie.

– To na razie przynieście mi ziemniaki z piwnicy, dobrze? Dużo, żeby od razu było na kolację. I buraczki też tam leżą. Buraczków mniej. Zobaczymy, jakie macie wyczucie. Ziemniaków ten duży koszyk, co tam leży, a buraczków do gara. Możecie wziąć ten.

– Ej, chłopaki, co z tym waszym wyczuciem? Poza tym miało być odwrotnie, ziemniaki w koszu, a buraki w garnku!

– Źle jest, babciu?

– No pewnie, że źle. Czym żeście myśleli, synkowie? Tylko żołądkiem? Przecież kartofli musi być więcej i to dużo więcej! Sam Darek zżera połowę takiej porcji! A buraczki to tylko dodatek, starczyłaby jedna czwarta tego, coście mi tu przywlekli.

– To nie są buraczki? W tym garnku?

– To kartofle, Krzysiu. Kartofle! Nie wiecie, jak wyglądają kartofle?

– W zasadzie wiemy, babciu… ty się z nas nie śmiej, ale my zawsze dostawaliśmy już ugotowane, to skąd mamy wiedzieć, jak wyglądają nieugotowane? Się nam pomyliły!

– Mój Boże, prawda. Przepraszam cię, Krzysiu, nie pomyślałam, że wam tam wszystko podawali na talerzu w tym domu dziecka. Ale z odróżnieniem buraka od ziemniaka to jest bardzo prosta sprawa. Zapamiętajcie chłopcy: burak ma ogonek!

– Kurczaki! Patrz, Krzysiek, faktycznie ma ogonek! Ale jaja!

Adolfik Seta jakoś nie zainteresował się świeżo odkrytymi przez kolegów cudami przyrody, nieodmiennie za to fascynował go wizerunek wielkiego żaglowca wiszącego obok portretu kapitana Weissmüllera i jego małżonki. Chętnie by się czegoś więcej dowiedział o pięknym statku, ale ostatnio popadł w nieśmiałość nawet wobec Zosi. Być może miała w tym swój udział wychowawczym i polonistka w jednaj osobie, pani Rela Solec, która od początku znajomości konsekwentnie uznawała go za idiotę i nigdy nie zaniedbywała okazji, żeby go o tym zawiadomić. Znielubiła Adolfa od pierwszego wejrzenia – bywa tak czasami, że człowiek widziany pierwszy raz budzi nasz żywiołowy sprzeciw, chociaż go wcale nie znamy i nic złego nam nie zrobił. Taki właśnie żywiołowy sprzeciw wzbudził Adolfik w pani Reli. I ona nic na to nie mogła poradzić. Już widok jego ryżego łba i za długich rąk przy zgarbionej sylwetce generował w niej niekłamaną odrazę.

Adolfik miał najwyraźniej pecha. Zawsze musiał kogoś denerwować samym faktem swojego istnienia.

Nie mówił o tym pani Zosi – którą teraz miał prawo (ale nie miał odwagi) nazywać ciocią, bo widział, jak bardzo jest zaabsorbowana aktualnymi sprawami całego domu. Doszedł więc do wniosku, że może nie należy jej chwilowo przeszkadzać. Adama trochę się bał, chociaż sam widział, że nie ma do tego najmniejszych powodów. Babcia Lena, podobnie jak ciocia Zosia, była okropnie zajęta, w sumie nie miał więc nikogo, komu mógłby opowiedzieć o swoich troskach związanych z panią Relą.

Wyglądało na to, że szykują mu się normalne szkolne kłopoty. Był do nich przyzwyczajony, chociaż wolałby ich nie mieć, bo tak mu się coś mętnie zdawało, że teraz ciocia Zosia będzie się martwiła. I to naprawdę, nie tak jak pani Zombiszewska, która chciała go koniecznie posłać do szkoły dla niedorozwiniętych.

Czasami Adolf zastanawiał się, czy może tak być, że on naprawdę jest trochę niedorozwinięty?

– Juleczko, powiedz mi, co cię gnębi?

– Czy koniecznie musi mnie coś gnębić?

– Julka, przecież widzę, że coś niedobrego się z tobą dzieje. W szkole się obijasz, w domu nic nie robisz, twój pokój wygląda jak…

– Jak chlew.

– Chciałam powiedzieć, że jak obraz nędzy i rozpaczy, ale może masz i rację.

– To podobno mój pokój. Tak? Mój? To mogę sobie w nim mieć jak chcę. Mogę mieszkać w chlewie, jeśli chcę, prawda?

– Nieprawda. W chlewie mieszkają zwierzęta nierogate, a ty nie jesteś zwierzęciem. Jakąś podstawową dyscyplinę musimy utrzymywać wszyscy, nie uważasz?

– Podstawową dyscyplinę utrzymuję. Myję zęby. Czy mogłabym teraz mieć chwilę spokoju?

– W zasadzie tak, ale w takim razie powiedz, kiedy możemy porozmawiać bardziej konstruktywnie?

– Ale o czym? O czym?

– O twoich sprawach szkolnych, o twojej diecie, o twoim pokoju, o twoim samopoczuciu – w kolejności, jaka będzie ci odpowiadać. Pamiętaj, Juleczko, że nie jesteśmy twoimi wrogami. Wprost przeciwnie. Jest coś, co sprawia, że nie czujesz się dobrze i chcielibyśmy pomóc ci to coś zwalczyć, jeśli tylko się da. Osobiście uważam, że się da, tylko potrzebna jest odrobina szczerości z twojej strony.

– Czuję się świetnie!

– A co ty opowiadasz, dziewczynko. Czujesz się świetnie, ale prychasz na nas złością przy każdej okazji i bez okazji? Julka…

– Dlaczego ciocia się mnie czepia? A w ogóle jaka ciocia? Pani nie jest naszą ciocią i nie zamierzam pani dłużej tak nazywać! To wszystko jest jednym wielkim kłamstwem! Pani kłamie! Pan Adam kłamie! Janusz kłamie! Wszyscy kłamiecie, nawet Cycek i Mycek też kłamią! Nie chcę was znać!