– Dosyć. I co, wciąż ci się zlewają twoi chłopcy?

– Teraz ich rozróżniam lepiej, aczkolwiek niektórzy mi się jeszcze mylą. Ci więksi. Mniejsi są jakoś bardziej wyraziści. Nie wiem, na czym to polega. Może na otwartości. Starsi zamykają się w sobie.

– A jak to znosi twoja żona? – Halinka wniosła do pokoju tacę z niesłychanymi kanapkami w typie duńskim, które Adam uwielbiał (trzeba namówić Zosię, żeby takie robiła… albo prędzej Januszka, on ma zacięcie do kucharzenia). – Jedzcie, chłopaki, jak zjecie, to mogę wam dorobić.

– Moja żona ma wprawę, siedem czy osiem lat pracowała w domu dziecka. Poza tym to była jej grupa, tylko panienkę wzięliśmy dodatkowo, bo to siostra jednego z naszych chłopaków.

– Boże. I jak to wszystko pomieściliście w domu?

– To jest bardzo duży dom. Ma od pioruna sypialni, ciotka ich wcale nie używała. Czekajcie, zaraz wam powiem… Bliźniacy mieszkają z Żabą i Grzesiem, Krzysiek, Janusz i Alan, potem wyrostki, to znaczy Romek, Rysiek, Wojtek, dalej Marek i Darek, no Julka osobno. Oni wszyscy oprócz Julki zajmują pierwsze piętro, Jula z ciotką Leną parter, a my z Zośką mamy drugie piętro, to jest właściwie poddasze, ale bardzo przyjemne. Moglibyście nas odwiedzić. Ja teraz nie będę miał wielu okazji do przyjeżdżania tutaj.

– A dzisiaj co załatwiasz?

– Komputery dla dzieciaków. W mojej dawnej redakcji była wymiana kilku kompów i dyrekcja techniczna życzliwie nam je odstępuje. Trzy stare rzęchy, dla naszych dzieci w sam raz.

Halinka i Miraszko popatrzyli po sobie i jak na komendę skinęli głowami.

– Damy ci czwarty. Nasza Paulinka idzie w tym roku do komunii miała odziedziczyć komputer Piotra, ale właściwie możemy jej kupić całkiem nowy, Piotr mówi, że sam sobie zestawi z jakichś elementów. No więc licz na nas, ale chyba dopiero w sezonie komunijnym.

– Dzięki, przyda się. To ile lat ma Piotrek, skoro sam sobie zestawia komputer?

– Dwanaście. Mały geniusz komputerowy. Wiesz, że on ludziom robi strony internetowe i ma z tego pieniądze? Czasami ja sam nie rozumiem, co on do mnie mówi. Aż mi wstyd. A on się ze mnie śmieje i mówi: nie stresuj się ojciec, i tak mnie już nie dogonisz. Ale niedoczekanie, będę w dłuższym rejsie, to się podszkolę i dam mu w kość.

– Czekajcie, bo gadacie o różnych rzeczach, a nie o najważniejszym. Adam, ty wiesz, że masz u mnie przerąbane totalnie?

– Ja u ciebie? Halinka, za co?

– Jak to za co? Dlaczego my właściwie nic nie wiemy o twojej żonie? Ożeniłeś się jakoś tak ukradkiem, nikogo nie zaprosiliście, co to w ogóle ma być?

– Aaaa, tak jakoś wyszło… z różnych przyczyn.

– Myśmy już myśleli, że sytuacja was zmusiła i dlatego w takim pośpiechu… A tu, jak się okazuje, niejedno dziecko, tylko czternaścioro. Za to wszystkie cudze, co do jednego. Jaka ona jest, ta twoja, skąd ją wytrzasnąłeś w ogóle?

– Moja Zosia? No, tego… fajna jest Zosia. Przyjedźcie kiedyś do nas, to się poznacie. Aha, my do was mamy jeszcze jedną prośbę – jakbyście mieli jakieś stare ubrania po Piotrku, to nie wyrzucajcie, tylko zadzwońcie po mnie, dobrze? Nam wprawdzie starostwo ma płacić, ale po pierwsze, na razie jeszcze ani grosza nam nie dało, i już połowa miesiąca, a po drugie, jak obliczyliśmy z Zośką, na żarcie, prąd i wodę nam starczy, na opał też, ale na ubranka już raczej nie. Tak że pamiętajcie o nas.

– Nie ma sprawy, Halinka coś znajdzie. W tym układzie szkoda, że Paulina nie jest chłopcem. Popatrz, że też nie możemy się napić… a ja za trzy dni wylatuję na Florydę i już nie będzie okazji. Po Karaibach teraz pływam, to twoje morza, co? No, teraz się uziemiłeś na dobre. Nie żal ci?

Wracając do Lubina samochodem wypchanym zakupami, Adam zastanawiał się, czy mu na pewno nie żal. Chyba jednak powiedział Miraszkom prawdę. Nie żałował telewizji, która wymagała wielkiego zaangażowania, niewiele dając w zamian – nie tylko w sensie finansowym: nieustanne karmienie siebie i odbiorców niepowiązanymi nijak okruchami rzeczywistości po kilku latach robiło się kompletnie niestrawne. Nie żałował też perspektyw pływania po Karaibach albo gdzie indziej. Nie żałował w ogóle takiego życia z dnia na dzień, jakie do tej pory prowadził – z dużą przyjemnością zresztą i często z pasją – widać jednak coś się w nim zmieniło.

Z niejakim zdziwieniem stwierdził, że wciąga go obserwowanie chłopców, bawi podglądanie, jak szybko przystosowują się do zmian. W pierwszych dniach plątali się po całym domu, obwąchując go nieomal jak psiaki, dotykając przedmiotów i urządzając własne nowe pokoje. W miarę jak docierało do nich, że naprawdę tak już będzie przez najbliższe lata, pozbywali się nieśmiałości w stosunku do Leny, oddychali głębiej, nie zwiedzali już domu, tylko go oswajali. Zaczynali też jego, Adama, obdarzać pewną nieśmiałą sympatią. Była to sympatia innego rodzaju niż ta przelotna, z sylwestra ubiegłego roku, kiedy to gościli w domu na klifie. Nie posuwali się jeszcze do zasypywania go zwierzeniami, ale chętnie wciągali go do rozmów na różne tematy, mniej lub bardziej oderwane.

Większość rozmów, nieważne od czego się zaczynały, kończyła się na Morzu Karaibskim. Oglądanie filmów z hulającymi po ciepłych morzach piratami to była dla chłopców normalka, ale rozmawiać z facetem, który naprawdę prowadził tam żaglowiec – okazało się niezwykłe i fascynujące. Adama bawiła ta fascynacja, poza tym lubił opowiadać, więc nie protestował. Parę razy miał ochotę wrobić ciotkę Lenę w jakiś ciąg dalszy, ale ona chwilowo nie miała serca nawet do ukochanych szant, bowiem zajmowały ją bez reszty sprawy prowadzenia domu, w czym okazała się naprawdę pomocna. Być może w gruncie rzeczy urodziła się do życia wielkorodzinnego i teraz rekompensowała sobie jego dotychczasowy brak.

Adam patrzył na to z rozbawieniem i nawet z przyjemnością – coś z jej entuzjazmu, choć w znacznie skromniejszym zakresie, udzielało się również jemu.

Nigdy przedtem nie posądzałby siebie o podobny sentymentalizm.

Pani starosta Marzena Ropuszek znowu miała powody do niezadowolenia. Ta cała jakaś Grzybowska wdarła się do niej, strasznie czerwona na gębie i widać było doskonale, że zaraz zrobi awanturę. To absolutnie niedopuszczalne. Są ustalone godziny przyjęć starosty dla społeczeństwa i powinny wszystkich obowiązywać.

– Nasze dzieci też mają ustalone godziny, pani starosto! Godziny posiłków! I wygląda na to, że za chwilę będziemy sobie mogli te godziny o kant piłki rozbić! Bo za chwilę będziemy mieli zero forsy na jedzenie!

– Niech się pani nie gorączkuje, pani Grzybowska, dobrze? Pani powinna zrozumieć, że jest początek roku i że mogą być różne opóźnienia.

– Z powodu początku roku? A co to jest początek roku, klęska żywiołowa? Niespodziewany atak zimy? Od trzech tygodni żyjemy z pieniędzy pożyczonych od prywatnych osób!

– A wcale niepotrzebnie. Ja uprzedzałam państwa od razu, że na grudzień pieniędzy dla was nie mam i nie będę miała, ale państwo się uparli, żeby dzieciom zrobić prezent pod choinkę. To teraz macie prezent. Sami jesteście sobie winni.

– Pani starosto, niech mnie pani nie denerwuje! My doskonale wiemy, że grudzień jest naszą sprawą, ale styczeń już nie! Jest połowa stycznia! Szesnasty! Kiedy dostaniemy pieniądze?

– Postaram się w ciągu tygodnia, ale nie obiecuję…

– Pani żartuje, prawda? Mam nadzieję, że pani żartuje, bo jeśli nie dostaniemy pieniędzy jutro na konto, to pojutrze będą u pani telewizja, radio, prasa i wszystkie nasze dzieci!

– Niech mnie pani prasą nie straszy, pani Grzybowska. Ja sama doskonale rozumiem, że dzieci muszą jeść. Jutro dostanie pani pieniądze, tylko niech pani sobie nie wyobraża, że się wystraszyłam!

Adolf Seta wszedł w konflikt ze swoją nową wychowawczynią. Poszło o to, że sepleni. I że nie odpowiada. Oraz o imię.

– Adolf – powiedziała pani Aurelia Solec, w pokoju nauczycielskim zwana panią Relą. – Adolf. Ci rodzice czasami nie myślą, jak można człowieka nazywać Adolf. Seta, masz jakieś drugie imię?

Adolf Seta nic nie wiedział na temat swojego drugiego imienia, więc zmilczał. Pani Rela nie była z tego powodu kontenta.

– Seta, pytałam cię o coś, prawda? Na ogół mamy drugie imię. Ty masz jakie?

Adolf nie mógł jej tego powiedzieć, więc znowu nic nie powiedział.

– Seta, czy ty jesteś niemową?

W tym względzie Adolfik posiadał stosowną wiedzę i mógł odpowiedzieć zgodnie z prawdą.

– Nie.

Kompletnie wbrew logice ta odpowiedź – zwięzła, prawdziwa i na temat – rozsierdziła panią Relę.

– Nie bądź bezczelny, Seta – podniosła na niego głos, który w wyższych rejestrach przypominał gdakanie kury. Adolfik, jak już wiemy, miał dobry słuch i poczuł się tym brzmieniem rozśmieszony (aczkolwiek żywej kury na oczy dotąd nie widział). Rozśmieszony wewnętrznie, ale pani Rela, bystra obserwatorka dziecięcych emocji, dostrzegła niepożądaną zmianę wyrazu tępawej twarzyczki. – Ty naprawdę jesteś bezczelny. To niesłychane. Śmiejesz się z nauczyciela?

– Nie.

– Po co kłamać? Po co kłamać, Seta? Przecież widzę. Śmiałeś się.

– Nie.

– Seta! Czy ty potrafisz coś powiedzieć pełnym zdaniem?

– Tak.

Klasa piąta „a”, obecna przy tej, jakże twórczej, wymianie zdań, zaczynała już powoli dusić się z tłumionej wesołości. Pani Rela nie zauważyła tego, skoncentrowana na swoim nowym wrogu.

– Dobrze, Seta. Jeśli umiesz powiedzieć coś pełnym zdaniem, to powiedz.

– Ale co?

– Cokolwiek – zagotowała się pani Rela.

– Nie jestem bezcelny i nie śmieję się z naucyciela – powiedział Adolfik bez mała z rozpaczą. – Z naucycielki – poprawił się.

Tego już dla pani Reli było o wiele za wiele.

– Seta, wyjdź z klasy – ryknęła. – I nie wracaj mi bez rodziców!

– Ja nie mam rodziców – zeznał kłamliwie Adolfik, który doskonale wiedział, że ma, tylko nie zamierzał się do nich pani Reli przyznawać, zresztą uważał, że jego rodzice już stracili jakiekolwiek znaczenie dla niego i świata, a poza tym nie widział możliwości przyprowadzenia ich przed oblicze wychowawczyni.

– Jak to, nie masz? Ach prawda – zreflektowała się pani Rela. – Ty jesteś z domu dziecka. No tak, to nam wiele tłumaczy. Możesz zostać. Sama zadzwonię do twoich opiekunów i sobie z nimi porozmawiam. Powinieneś przynajmniej mnie przeprosić!